Nasilone stany myśli autodestrukcyjnych
Oliwia Dopierala
Pytanie, dlaczego? Czy dlatego, że aktor niczym bohater filmów akcji pokonuje niezliczone przeszkody, by wreszcie, w blasku reflektorów, dokonać czegoś niesamowitego? Czy może dlatego, że oglądany w blasku chwały na scenie nie jest tym samym człowiekiem, który w kulisach ponosi (czasem trudne i bolesne) konsekwencje tego wysiłku? Czy może pasja ta budzi się często w ludziach o dużej wrażliwości, silnie reagujących na świat już od dziecka, a ich losy zawodowe mówią nam coś o tym, jak wygląda zderzenie marzeń z rzeczywistością? Odpowiedzi na to pytanie jest wiele, stąd też pewnie tradycja tworzenia monodramów opartych na osobistych doświadczeniach aktorów i aktorek. Nie ujmuje to jednak niczego wypowiedzi, jaką twórcy Teatru Od Ruchu zaproponowali w spektaklu Colargol. To nie bajka. Znajdziemy w nim bowiem wiele poruszających obrazów, sugestii, czasem wyłącznie mocno postawionych pytań.
Spektakl, którego fabuła opiera się na przetworzonych wątkach historii, jakie twórcy zebrali bezpośrednio od młodych adeptów sztuki, jest osobistym rozrachunkiem z procesem wchodzenia w świat aktorstwa. Igor jest więc zbiorem opowieści, rodzajem alter ego. Jego wspomnienia z dzieciństwa, dziennik pomocny w rekonstrukcji zdarzeń oraz przywoływane obficie cytaty wypowiedzi kolejnych pedagogów i „opiekunów” artystycznej drogi, tworzą psychologiczne tło opowieści. Dzięki nieustannej translacji treści na język ruchu i tańca (przeplatanie się choreografii, tekstu scenicznego i multimediów, symultaniczne nakładanie się tekstu z ekspresyjną gestykulacją) możemy śledzić relację między ciałem a opowieścią. Taka konstrukcja spektaklu (reżyseria: Monika Szydłowiecka; wykonanie, scenariusz i choreografia: Michał Misza Czorny) pozwala widzom bliżej poznać sugestywne bodźce, które przyczyniły się do kolejnych etapów wchodzenia w przestrzeń teatru. Bliżej poznać bohatera o „aparycji młodszego brata, coś na kształt Misia Colargola”.
To właśnie Miś Colargol, znana bajkowa postać, służy twórcom jako metafora tego, jak osobiste odczucia mieszają się z opiniami innych na temat bohatera (nie do końca „słodkie” obdarzenie go takim przydomkiem), jak powaga teatru zderza się z chałturniczymi realiami rynku pracy i występami w objazdowych teatrach dla dzieci, czy wreszcie, jak pogodna i wyidealizowana postać z animacji ma się do trudów i pułapek zawodu, który grozi zamknięciem w pętli fantazji i wyobrażeń. Stan zawieszenia w przestrzeni i czasie, niekończącej się iluzji, oddają doskonale projekcje Marka Buli oraz muzyka Damiana Przygodzkiego, a także przetwarzane na wiele sposobów motywy z Gwiezdnych wojen. Przywołane z dzieciństwa bohatera kultowe dzieło pozwala w sposób poetycki i metaforyczny opowiedzieć o trudnych do pełnego wyjaśnienia źródłach indywidualnych pragnień, poszukiwania mocy (czy mówiąc językiem sagi – odpowiedniego „stężenia midichlorianów”) czy roli, jaką odegrał w osobistym rozwoju tajemniczy odpowiednik Anakina. Młodzieńcze fascynacje, pierwsze miłości i miłość do sztuki prześwitują jednak tylko delikatnie przez dominujący w całości monodramu nastrój smutku, melancholii, czasem depresji, lub stanu wychodzenia z niej, szczególnie w finałowym pozorowanym dialogu z głosem z offu. W tym znaczeniu tytułowy „Colargol” to faktycznie nie jest bajka.
Wizualizacje naprzemiennie ze scenami odgrywanymi na żywo – przetwarzające obrazy postać misia Colargola, Luke’a Skywalkera, przepastnych przestrzeni galaktyki czy obrazy ciemnego, groźnego lasu – wprowadzają widza w nastrój przygnębienia i zadumy. Chociaż narracja prowadzona jest przez aktora wartko i bezpośrednio do widza – okraszona humorem, dystansem, ironią, momentami groteską – to na pierwszy plan wysuwają się nieustępliwie ważne i trudne tematy, zawodowe i życiowe traumy. Odczytywanie dziennika powoli ustępuje inscenizowaniu własnych przeżyć, próbie ich rekonstrukcji, ale też i zrozumienia. W końcu dla aktora to scena jest najważniejszym dziennikiem. Musztra wojskowa i anegdoty teatralne wyrażające istniejące tradycje opresyjnego kształcenia w szkołach teatralnych, pomieszane z fascynacją tym, co nowe, ekscytujące, zapełniające pustkę i potrzebę „nadania myślom kierunku”. Konglomerat różnych doświadczeń, które trudno scalić. Działanie, które podlega manipulacji – domena aktorska, sedno warsztatu, ale i największa pułapka. A co, gdy działanie przestanie mieć dla nas sens, gdy zniknie „unikalna wrażliwość wykonawcy, będąca podstawą roli”? Co wtedy? Jak okiełznać rozpad siebie na milion kawałków? Pytania o poczucie własnej wartości, dezintegracja psychiki, ciało drżące i zestresowane – w spektaklu to te obrazy przemawiają najsilniej. Do tego próba połączenia heroicznych fantazji z trzeźwymi pytaniami o własną kondycję psychiczną. Wchodzenie i wychodzenie z iluzji do rzeczywistości oddaje przecież w dużej mierze specyfikę zawodu. W tym zadaniu główny wykonawca – Michał Misza Czorny – poradził sobie znakomicie, swobodnie przechodząc przez różne formy ekspresji scenicznej, pokazując wszechstronny warsztat, nie tracąc jednocześnie z horyzontu oddania ambiwalentnych uczuć, określających konstrukcję roli Igora.
Twórcy spektaklu mimochodem przeprowadzają nas przez doświadczenia towarzyszące im na co dzień. Trudem nie jest opanowanie techniki scenicznej, nawet tej najbardziej akrobatycznej. Trudem nie było pokonanie barier w poprawnej wymowie „r”, czy przyzwyczajenie ciała do nieustannego treningu. Co pokazuje spektakl, problematyczne wydaje się znalezienie punktu orientacyjnego – własnego miejsca w galaktyce i nie tylko symbolicznie. Każdy tego typu monodram to ostatecznie opowieść o sile, intensywności przeżywania i przetwarzania siebie. Czy pięć midichlorianów wystarczy, aby przemierzyć galaktykę? A może nie warto porównywać się do Anakina, dysponującego zasobem dwudziestu tysięcy jednostek mocy? Czy to cokolwiek mówi o indywidualnym szczęściu? Czy może wszystko tak, czy inaczej skończy się katastrofą?
Anna Duda
Wykładowczyni akademicka na Akademii Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie (Wydział teatru Tańca w Bytomiu).
fot. Grzegorz Krzysztofik
Morska opowieść o patriarchacie
Oliwia Dopierala
Kim jest kapitan Who?
To jest dobre pytanie. To jest postać, którą myśmy sobie z kompozytorem Wojciechem Stępniem wymyślili jako taką, która się nie zmienia w czasie. Ona sobie podróżuje w czasie, przemieszcza się w nim, ale generalnie ma cały czas takie same cechy. Chodziło nam o taką postać, która jest kwintesencją okrutnej patriarchalnej kultury, która w sobie też jest jakby kształtowana. Kapitan Who musi być taką postacią, która się w czasie nie zmienia i zawsze jest człowiekiem szorstkim, okrutnym wobec podwładnych – obojętnie czy to czwarty wiek przed naszą erą, czy dwudziesty. On w każdym czasie te cechy posiada i to jest w założeniu taka aluzja do trwałości, niezmienności reguł i zasad państwa patriarchalnego.
Jak nazwać gatunek reprezentowany przez Wasz spektakl? Czy to jest opera morska, czy może musical szantowy?
I to jest kolejny nasz wielki problem – jak to nazwać. Cały ten projekt zaczął się od idei cyklu pieśni, które miały z jednej strony „emulować” Henry’ego Purcella, a z drugiej, być zabarwione elementami typowymi dla muzyki folkowej, a dokładnie tego folku morskiego, do którego zaliczają się pieśni kubryku i szanty. Więc na początku powstały pieśni, które potem zaczęły się składać w pewną opowieść o cierpieniu, tęsknocie, pragnieniu. W tawernie, która jest miejscem akcji, pojawiają się zatem trzy postacie: dziecięca, kobieca i tytułowa postać męska, która budzi powszechny strach, ale oczywiście też jest po przejściach – być może żałuje pewnych gestów i decyzji, ale jednak funkcjonuje dalej tak samo. Z kolei postać dziecięca to chłopiec okrętowy, którego los rzuca na pokład statku po to, by mógł przetrwać, ale oczywiście jest tam najsłabszy ze wszystkich i z jednej strony jest bity i gwałcony, a z drugiej,doznaje dziwnych pieszczot, więc jest zupełnie zdysocjowany. No i jest postać Dziwki, która jest czyjąś córką, być może matką i ona funkcjonuje jakby na dwie strony. Z jednej wstydzi się tego, co robi, ale musi to robić. Jest profesjonalna w tym, co robi, ale jednocześnie nie umie wybaczyć ojcu, że doprowadził do sytuacji, w której jest świadomą siebie prostytutką. Mamy też grupę marynarzy, którzy generalnie funkcjonują jak muszki jednodniówki, czyli dzisiaj żyją, bawią się, ile wlezie, a jutro wypłyną w morze i mogą w ogóle nie wrócić, więc wykorzystują każdą chwilę do maksimum, będąc przy tym często brutalnymi. Mamy do czynienia z metaforą, którą można przekładać np. na świat korporacyjny, na system władzy i na inne rzeczy. Każdy z tego uniwersalnego przesłania może wyciągnąć własne wnioski.
Ale pytanie było o gatunek…
No tak, ale utwór ewoluował – od cyklu pieśni do czegoś, co może nie jest do końca operą ani musicalem. Mamy więc problem z nomenklaturą, nie wiemy do końca, jak to nazwać… Jest jednak pewne światełko w tunelu, bo wiele wskazuje na to, że to nie jest jeszcze ostateczna wersja utworu. Wiem, że kompozytor będzie chciał nieco poszerzyć Captaina Who, dodać kilka zwrotów akcji i wydłużyć trwający póki co około czterdziestu minut spektakl, a przy tym nieco go „uoperowić”. Jest więc szansa na to, że stanie się operą szantową z prawdziwego zdarzenia.
Jak doszło do spotkanie profesorów Wojciech Stępnia i Pawła Jędrzejko?
Wojtek jest profesorem na Wydziale Kompozycji Akademii Muzycznej w Katowicach, a przy okazji muzykologiem. Poznaliśmy się przy okazji którejś Śląskiej Jesieni Gitarowej, a później współpracując przy jednej z konferencji, organizowanych przez Uniwersytet Śląski z Akademią Muzyczną. Zaprzyjaźniliśmy się, dużo rozmawialiśmy i tak powstał pomysł stworzenia cyklu pieśni, o których mówiłem, a który rozrósł się z czasem w spektakl Captain Who. Długo namawiałem Wojtka na udział w rejsie morskim, bo przecież jeśli się chce komponować pieśni osadzone w morskim folku, to dobrze byłoby tę muzykę morza usłyszeć. I Wojtek popłynął kiedyś ze mną i usłyszał to, a potem wplótł te specyficzne dźwięki w partyturę.
Najpierw była muzyka, czy Twoje teksty?
Wojtek woli pisać muzykę do gotowych tekstów, więc poprosił mnie o napisanie najpierw dwóch pieśni do tego cyklu, potem zaczęliśmy o tym rozmawiać i zaczęła wyłaniać się z tych rozmów szersza koncepcja, która przerodziła się w finalne libretto, do którego kompozytor stworzył wspaniałą muzykę.
Muzykę dość oszczędną…
Tak, wykorzystujemy w spektaklu tylko dwa instrumenty, czyli violę da gamba, na której gra Krzysztof Firlus i skrzypce jazzowe Mikołaja Kostki plus oczywiście pięciogłosowy chór śpiewający a capella, czyli złożony z profesjonalnych śpiewaków Filharmonii Śląskiej zespół Brasy. Oprócz nich na scenie pojawiają się i śpiewają arie: Karolina Borodziuk (Dziwka), Maciej Bartczak (Captain Who), Artur Plinta (Chłopiec okrętowy) i Juliusz Krzysteczko (Barman).
Libretto napisane jest, jak na anglistę przystało, w języku angielskim…
Były tego dwa powody. Po pierwsze, po angielsku się łatwiej pisze, dlatego, że przy takich podziałach muzycznych, jakie Wojtek lubi stosować, polskie głoski bezdźwięczne i zwartoszczelinowe stanowią wielki kłopot dla śpiewaków a capella. O wiele łatwiej pisze się libretto w języku angielskim czy francuskim, a nawet rosyjskim. Drugim elementem motywującym tę naszą decyzję był potencjalny zasięg utworu. Pisząc w języku polskim, siłą rzeczy ograniczylibyśmy się tylko do publiczności i teatrów polskich, a w momencie gdy jest po angielsku, łatwiej jest to wyprodukować także poza Polską. Ale oczywiście polska publiczność ma zawsze możliwość śledzenia libretta, które przetłumaczone jest choćby na stronie internetowej Wojciecha Stępnia i będzie też dostępne dla widzów przed spektaklem. Zachęcamy, by jednak zapoznać się z librettem przed przyjściem do teatru, żeby potem nic nie zakłóciło już odbioru.
Po listopadowej premierze w chorzowskim Teatrze Rozrywki przychodzi czas na pokazanie Captaina Who w tyskiej Mediatece, 20 sierpnia podczas festiwalu Port Pieśni Pracy.
Jest wiele powodów, dla których chcieliśmy pokazać to w Tychach i to właśnie na tym festiwalu. To bardzo ważny festiwal, zwłaszcza w czasie gdy wiele podobnych imprez padło; PPP rozwija się, jest cały czas na fali. Tychy w ogóle są miastem istotnym muzycznie, a odbiorcy Portu Pieśni Pracy to szczególna grupa – przygotowana intelektualnie na odbiór kultury, wymagająca, a zarazem otwarta na nowe doświadczenia w tej materii. Tychy są też ważne dla autorów, bo – jak wspomniałem – nasza przyjaźń rozpoczęła się od Śląskiej Jesieni Gitarowej.
rozmawiał Wojciech Wieczorek
Aktualności powiązane
Morska opowieść o patriarchacie
XXXVII Festiwal Szantowy Port Pieśni Pracy
Artyści zapraszają na koncert
Rozgrzejmy się w rytmie szanty!
Wydarzenia towarzyszące
Koncerty w plenerze
Oliwia Dopierala
Na klimatyczne „Muzyczne Wieczory nad Jeziorem” (oczywiście Paprocańskim) zapraszamy w piątki 4, 11, 18 i 25 sierpnia. Artyści, którzy w tym miesiącu pojawią się na plenerowej scenie, zatopionej w parkowej zieleni, z pewnością zaserwują publiczności paletę dźwiękowych doznań z wysokiej półki. Na początek wystąpi Phillip Bracken, australijski wokalista o hipnotyzującym głosie, a także kompozytor gitarzysta i autor tekstów. Artysta porusza się muzycznie w obszarze indie folku, ambientu czy soulu i z całą pewnością potrafi budować nastrój. Kolejny piątek nad jeziorem wypełni nam muzycznie Barbara Broda-Malon, znakomita wokalistka, która wystąpi ze swoimi interpretacjami pięknych piosenek znanych z repertuaru Alicji Majewskiej, Ireny Jarockiej, Anny Jantar, Anny German czy Ewa Demarczyk. Tydzień później zaprezentuje się Paweł Wójcik, który wraz z Tomaszem Sarmiakiem tworzy autorskie piosenki w klimacie Piwnicy pod Baranami. A na koniec mocne uderzenie: zespół Leepy, laureat nagrody publiczności w konkursie Dla Tych Zagrają, wykona ostatni sierpniowy koncert w Paprocanach. Będzie z pewnością głośno, ale swoimi ostrymi i niebanalnymi rockowymi utworami chłopaki potrafią skłonić też do refleksji.
Kto natomiast zasiądzie przy plenerowym fortepianie na placu Baczyńskiego? 6 sierpnia będzie to Marcin Wielgat, któremu towarzyszyć będzie Andrzej Zieliński – wokalista, gitarzysta, autor tekstów i kompozytor związany ze śląską sceną bluesową. Drugi sierpniowy koncert na placu Baczyńskiego odbędzie się 27 sierpnia. Wówczas Jakub Mariańczyk i Jan Kanty Mikosz zaprezentują swoje wykonania utworów Fryderyka Chopina, Ignacego Friedmana, Juliusza Zarębskiego i Maurycego Moszkowskiego.
Sylwia Witman
fot. Oliwia Dopierała
Tychy Press Photo – Poza i symbol
Oliwia Dopierala
Tegorocznych laureatów Tychy Press Photo poznaliśmy 27 czerwca. Jury w składzie: Anna Lewańska, Arkadiusz Ławrywianiec, Grzegorz Maciąg oraz Wojciech Łuka przyznało dwie nagrody i dwa wyróżnienia.
Nagrodę za najlepsze zdjęcie otrzymał Łukasz Nenko. Jego fotografia przedstawia modelkę w tradycyjnym śląskim stroju na tle hałdy czy też zwałów pyłu węglowego. Ta praca od razu zwróciła naszą uwagę – mówi Wojciech Łuka, kurator Miejskiej Galerii Sztuki OBOK i juror konkursu. Jest to zdjęcie pozowane, ale jednak ma wielowymiarową symbolikę. Mamy wrażenie, że modelka jeszcze nie zdążyła się ustawić, że dopiero przygotowuje się do wykonania zdjęcia. Tak jest trochę ze współczesnym Śląskiem. Nie wiadomo do końca, czy to już ma tak wyglądać, czy to jeszcze wciąż transformacja.
Za najlepszy cykl zdjęć wykonany w Tychach nagrodę otrzymał Ireneusz Kaźmierczak. Sięgnął on do swojego bogatego archiwum i zestawił fotografie wykonane przed kilkunastu lub kilkudziesięciu laty z dzisiejszymi ujęciami tych samych miejsc. Wyróżnienia otrzymali: Aleksandra Grabowska oraz Michał Janusiński.
Obok nagrodzonych i wyróżnionych zdjęć można było oglądać wystawę fotografii Grzegorza Maciąga. Fotoreportaż Jorcajt został zrealizowany podczas zgromadzenia chasydów (ortodoksyjnych wyznawców judaizmu), jakie corocznie odbywa się w Lelowie w rocznicę śmierci cadyka Dawida Bidermana. Mistrzowskie kadry nie tylko przybliżają widzowi świat przeżyć wspólnotowych i religijnych, ale wręcz przenoszą go w inny czas i inną przestrzeń. Dopiero kilka ostatnich ujęć (na których widać m.in. policyjny radiowóz) uświadamia nam, gdzie i kiedy się znajdujemy. To wszystko dzieje się co roku, niecałe sto kilometrów od Tychów. Świat jest różnorodny, ale w tej różnorodności wszyscy jesteśmy tu i teraz – to wydaje się nam mówić autor zdjęć.
Warto odnotować, że po raz pierwszy wystawa została skomponowana w ten sposób, by nie oddzielać mistrzowskich zdjęć gościa specjalnego od prac uczestników konkursu. Wszystkie zostały wyeksponowane w jednej przestrzeni, bez wyraźnego podziału. Jak zapewnia Wojciech Łuka, w kolejnych latach będzie się starał utrzymać tę formułę.
Sylwia Witman
fot. Łukasz Nenko
Aktualności powiązane
Tychy Press Photo 2025
Tychy Press Photo 2024
Tychy Press Photo – Poza i symbol
Wyniki Tychy Press Photo 2023
Wydarzenia towarzyszące
Sięgnij po sierpniowe „Ramy Kultury“
Oliwia Dopierala
Wszystko za sprawą wędrującego festiwalu Miedzianka Po Drodze, o którym sam Filip Springer pisze więcej na sąsiedniej stronie.
Te spotkania będą miały miejsce na zielonej osi. W 2011 roku grupa architektów, artystów i ludzi kultury wydobyła tę przestrzeń z otchłani niepamięci, organizując artystyczny happening na całej jej długości. Akcja nazywała się Zielona oś 2.0 i miała być jej reaktywacją. W wizji projektantów oś stanowiła zielony, pieszo-rowerowy pas przecinający centrum miasta. Taki tyski Prater albo Central Park. Niestety od tamtej pory niewiele się na tu wydarzyło, chociaż – trzeba przyznać – samo jej istnienie powróciło do świadomości tyszan. A więc Zielona oś 3.0? Czemu nie?
To, co wartościowe i dobre, nie dezaktualizuje się. Dotyczy to nie tylko rozwiązań urbanistycznych. Na stronie 8 można przeczytać recenzję nowego spektaklu Teatru T.C.R. pt. Wykosztowanie. Jednocześnie grupa powraca z pokazem spektaklu Gnienie, który miał premierę w 2016 r. Wówczas, po jego obejrzeniu, zanotowałam takie słowa: T.C.R. każde nam z bliska przyglądać się sytuacjom, o których wolelibyśmy nie myśleć, jeśli dzieją się tuż obok nas. I do których nie chcielibyśmy się przyznać, jeśli dzieje się to z nami. Kto ma ochotę na powtórkę z Gnienia? Pokaz 20 sierpnia w Miejskim Centrum Kultury. Po długich 2424 dniach „Gnienie” wraca tam, gdzie powstało – piszą autorzy w zapowiedzi.
Jeśli natomiast na lato potrzebujecie czegoś lżejszego i bardziej radosnego, przed nami Port Pieśni Pracy. Wśród wykonawców – dobrzy znajomi, jak zawsze niezawodni.
Sylwia Witman
Wydawca: Miejskie Centrum Kultury w Tychach, ul. Bohaterów Warszawy 26, 43-100 Tychy, tel. 32 438 20 61, e-mail: redakcja@mck.tychy.pl
Redaktor naczelna: Sylwia Witman, e-mail: ramykultury@kultura.tychy.pl
Zespół: Daria Gawrońska, Agnieszka Lakner, Małgorzata Król, Justyna Stolfik-Binda
Korekta: Agnieszka Tabor
Layout: Aleksandra Krupa i Bartek Witański Blank Studio, Marcin Kasperek KlarStudio
Skład i łamanie: Magdalena Dziedzic KlarStudio
Druk: Drukarnia AAPrint, Mikołów Nakład: 3000 egz.
Foto na okładce: Albert Zawada
Miesięcznik znaleźć można we wszystkich instytucjach kultury, młodzieżowych domach kultury, klubach osiedlowych, urzędach, Gemini Park Tychy oraz wybranych restauracjach. Szczegółowa lista punktów dystrybucji znajduje się TUTAJ.
Poniżej prezentujemy również dotychczasowe wydania „Ram Kultury” w wersji online:
Ramy Kultury nr 24
Ramy Kultury nr 23
Ramy Kultury nr 22
Ramy Kultury nr 21
Ramy Kultury nr 20
Ramy Kultury nr 19
Ramy Kultury nr 18
Ramy Kultury nr 17
Ramy Kultury nr 16
Ramy Kultury nr 15
Ramy Kultury nr 14
Ramy Kultury nr 13
Ramy Kultury nr 12
Ramy Kultury nr 11
Ramy Kultury nr 10
Ramy Kultury nr 9
Ramy Kultury nr 8
Ramy Kultury nr 7
Ramy Kultury nr 6
Ramy Kultury nr 5
Ramy Kultury nr 4
Ramy Kultury nr 3
Ramy Kultury nr 2
Ramy Kultury nr 1