Eksperyment na 100 procent

Daria Gawrońska

„40% do miłości” – najnowsza premiera Teatru Małego w Tychach to niezwykle udany eksperyment teatralny. Spektakl zrealizowany metodą teatru forum tworzy przestrzeń dialogu między aktorami a widownią.

Prosta z pozoru historia otwiera przed widzami możliwość ingerencji w świat sceniczny, co daje nieoczekiwane i zaskakujące efekty.

Teatr to miejsce spotkania i dialogu. O ile w kwestii spotkania nikt nie ma wątpliwości, bo przecież choćby w tym najprostszym rozumieniu proces zachodzi mimowolnie, kiedy aktorzy stykają się w przestrzeni artystycznej z widzem, o tyle kwestia dialogu to szalenie ciekawe i niejednokrotnie trudne do jednoznacznego zdefiniowania zjawisko. Chociaż widz z reguły usadzony jest w fotelu i w ciszy oraz skupieniu zanurza się w prezentowanej na deskach teatru historii, to jednak często zmuszony jest do szukania odpowiedzi na stawiane pytania, poddaje pod osąd zachowania i motywacje bohaterów czy na długo zostaje z tematem obejrzanego przedstawienia. Sami zaś aktorzy nieraz twierdzą, że obecność i reakcja widzów współtworzy ich grę.

W przypadku 40% do miłości, najnowszej premiery Teatru Małego w Tychach, przedstawienia prezentowanego na  Scenie Kameralnej w Pasażu Kultury Andromeda, możemy mówić o jeszcze innym rodzaju spotkania i dialogu teatralnego. Zaproszona przez dyrektora Pawła Drzewieckiego Aleksandra Respondek (na co dzień pracująca w teatrach niemieckich) zrealizowała spektakl w oparciu o metodę teatru forum, brazylijskiego reżysera i praktyka dramy, Augusto Boala.

Jeszcze przed rozpoczęciem pokazu dało się wyczuć wśród publiczności (która w większości świadoma była, że bierze udział w swoistym eksperymencie teatralnym) pewnego rodzaju ekscytację. Owo uczucie nie maleje, kiedy tuż przed spektaklem dyrektor Paweł Drzewiecki oznajmia widzom, że w pewnym momencie historia zostanie zatrzymana i do gry wkroczy joker…

Jesteśmy w poczekalni dworcowej (miejscu jakże symbolicznym) i to tu przypadkowe spotkania ludzi, którzy dokądś zmierzają lub skądś przyjechali jest początkiem historii i przeplatania się ich losów, których wspólnym mianownikiem jest „miłość” do alkoholu. Ale to tylko fasada. Bo owo uzależnienie i towarzysząca mu pustka, zapełniana procentami, bierze się przecież z bezgranicznej samotności, braku zrozumienia czy bycia wysłuchanym, ze świadomości straconych szans, chorobliwego rozpamiętywania przeszłości czy wreszcie z utraty perspektyw na lepsze życie. Nawet jeśli w tym świecie pojawi się uczucie, to szybko konfrontowane jest ono z własnymi ambicjami i potrzebami, które dobitnie stawiają „ja” nad „my”. Poruszająca jest scena spowiedzi, gdy bohaterowie jednym głosem oskarżają się nawzajem, a potem opowiadają o swojej „miłości do…”.

Nieoczekiwanie na scenę wkracza joker. Co ciekawe, obsada tej postaci nie jest stała, bo podczas premierowego pokazu w tej roli wystąpiła Justyna Rutkowska – pracująca w nurcie psychodynamicznym psycholog i psychoterapeuta, natomiast już kolejnego dnia rolę przejęła reżyserka spektaklu. Zadaniem jokera jest dialog z publicznością i analiza wybranych scen. Dzięki temu widzowie mają realny wpływ na losy bohaterów. Reżyserka zadaje proste pytania – co nas poruszyło, czy uważamy, że można coś zmienić lub poprawić w zachowaniu bohaterów? Widzowie wypowiadali się chętnie, a dzięki zaproszeniu jokera mieli możliwość bezpośredniego wejścia do świata aktorów i prezentacji, jak sami zareagowaliby w danej sytuacji scenicznej. Aktorzy zaś po wysłuchaniu rad i sugestii odgrywają sceny po raz kolejny, jednak zmieniają (improwizując!) swoje kwestie według wskazówek otrzymanych od widzów. Wszystko dzieje się na naszych oczach, tu i teraz. Magia teatru!

Podczas tej części 40% do miłości rodzi się rzeczywiście coś niesamowitego. Dochodzi do pełnego dialogu i zespolenia widzów z aktorami. Nie ma już pozornej opozycji: my – widzowie i oni – aktorzy. Wszyscy jesteśmy w tym świecie, bierzemy odpowiedzialność za to, co się wydarzy, co zaraz obejrzymy, jak potoczą się losy bohaterów. Na podkreślenie zasługuje nie tylko rewelacyjne prowadzenie sytuacji przez jokera (bo nie jest łatwym zadaniem, żeby zachęcić publiczność do działań i to jeszcze w sytuacji pełnego komfortu, bez znanego i stresującego „wyciągania na scenę, na siłę”), ale także świetnie zgrany zespół aktorski. Widać chemię między aktorami, a mówiąc prościej – że zwyczajnie się lubią i dobrze im się ze sobą pracuje. Dopełnieniem całości jest niebanalna oprawa muzyczna tworzona na żywo przez Michała Sosnę.

40% do miłości potwierdza tezę, że w teatrze warto ryzykować, bo takie działania często, jak ma to miejsce w tym przypadku, kończą się sukcesem. To prawda, że każdy spektakl jest niepowtarzalny (bo nie da się identycznie, co do gestu, zagrać żadnego przedstawienia), ale w przypadku tego tytułu słowa te nabierają dodatkowego znaczenia. Zarówno my – widzowie, jak i oni – aktorzy nie wiemy, co zdarzy się podczas kolejnego pokazu i wszystko zależy wspólnie od nas. 40% do miłości to udany eksperyment teatralnego dialogu i bardzo dobrym pomysłem jest zaproszenie młodzieży szkolnej do tej dyskusji, co uczynione zostało kilka dni po pierwszych pokazach premierowych. 

Szkoda tylko, że w życiu nie można danych scen odegrać raz jeszcze, zachować się lepiej, dojrzalej, rozsądniej. Cała nadzieja więc w teatrze rozumianym jako przestrzeń dialogu, tam możemy powtórzyć, powiedzieć coś inaczej, coś sobie uświadomić. Warto wierzyć, że bogatsi o te doświadczenie będziemy nieco mądrzejsi w życiu, w którym – jak wiadomo – „nic dwa razy się nie zdarza”.

Marcin Stachoń

fot. Agnieszka Seidel-Kożuch

GALERIA


Share

Dobrze nam ze sobą

Daria Gawrońska

Wywiad z Janem Peszkiem

Jan Peszek – artysta totalny, człowiek o niebywałej osobowości, „wieczny anarchista”. Wszechstronny i przenikliwy. Wyróżnia się nadzwyczajną biegłością warsztatową i plastyką ciała. Wirtuoz sztuki aktorskiej o maksymalnej skali emocjonalnej, który od ponad pół wieku zachwyca na scenach polskich i zagranicznych publiczność i krytyków. Za sprawą monodramu Scenariusza dla nieistniejącego, ale możliwego aktora instrumentalnego Bogusława Schaeffera stał się legendą teatru jednego aktora. Często przełamuje tabu, by mówić o sprawach ważnych i niekonwencjonalnych.

Z Janem Peszkiem rozmawia Małgorzata Wawak.

Chciałabym porozmawiać o relacji szczególnej, relacji dziecko – rodzic, która jest tematem 49. Tyskich Spotkań Teatralnych, możemy?

Tak, jak najbardziej!

Zapewne każdy rodzic marzy, by być dla swojego dziecka autorytetem. Miał Pan takie ambicje?

Nie, w żadnym wypadku. Nigdy nie myślałem o tym, żeby po pierwsze nakłaniać czy sugerować cokolwiek moim dzieciom. Zarówno ja, jak i Teresa, mama Marii i Błażeja, pochodzimy z domów, gdzie każda forma ubezwłasnowolnienia była po prostu nieobecna. To, co było najważniejsze, to dbałość o własną tożsamość. U nas kluczem, i o to zabiegaliśmy, było i jest poszanowanie wolności. Natomiast wydaje mi się, że każdy rodzic chce, żeby dziecku w życiu było dobrze. Chęć rodziców, by dziecku było lepiej niż im, to dość banalna cecha, ale z tym spotykam się nagminnie. To wygórowane, moim zdaniem, niezbyt zdrowe pragnienie, bo zagłusza czuły, wrażliwy i tak istotny kontakt z dzieckiem. Prawdą jest też, że im bardziej rodzicom zależy, tym więcej błędów popełniają i wiem, co mówię, bo znam to z autopsji. Pycha rodziców powoduje błędy i trzeba naprawdę dużo cierpliwości, by przejść w życiu przez różnego rodzaju „sztormy”, które manifestują się najczęściej buntem dzieci, co u nas też następowało. Pamiętam, gdy sygnalizowaliśmy jakiś problem naszej pani doktor, pediatrze z Łodzi, powtarzała: „przeczekać”. Dziecko ma prawo do wszystkiego, a do błędów przede wszystkim. Do wyobrażeń o świecie i interpretowania świata według własnych norm. A to wszystko po to, by ostatecznie wytworzył się status przyjaźni między dzieckiem i rodzicem. I to jest najdoskonalsza relacja, której bazą jest oczywiście zaufanie. Zaufanie stron, na którym ta przyjaźń może się oprzeć.

Książka Naku*rwiam zen to wywiad rzeka. Rozmawia Pan z córką o miłości, śmierci, seksie, Bogu i sztuce. Jak buduje się taką relację z dzieckiem, w której nie ma tematu tabu?

Zawsze traktowaliśmy się poważnie, nawet wtedy, gdy padały pytania z gruntu niepoważne, czyli takie, na które nie ma odpowiedzi totalnej. W czasie rozmowy, bo to córka inicjowała pytania, tam żadne pytanie nie było moje, często padało: „masz wory pod oczami, może przerwiemy?” Wtedy czułem, że ciężar zrozumienia błędu jest już nie do naprawienia. Takim błędem z mojej strony była na przykład ciągła nieobecność, za którą stało potwornie banalne i infantylne przekonanie, że jeżeli będę wyjeżdżał za granicę i przywoził różne cacka, owoce i ubranka, których nie ma w komunistycznej Polsce, to moje dzieci będą obdarowane, szczęśliwe. Z biegiem lat i z perspektywy czasu zrozumiałem, że zafundowałem im straszny ból. Moje dzieci ciągle czekały, ale nie na prezenty, na mnie czekały. Tego nie da się już cofnąć, kiedy mam piędziesięcioletnią córkę i pięćdziesięciotrzyletniego syna, a ja mam osiemdziesiąt lat, wydaje mi się, że ważna jest zasada przeczekania i pozytywny stosunek do życia. Szczęśliwie, mimo katolicyzmu, który ciągle przypomina nam: memento mori – pamiętaj o śmierci, u mnie w domu, i jak się później okazało również u mojej żony, obecne było zupełnie przeciwstawne hasło. Mianowicie: memento vivere – pamiętaj o tym, by żyć! Kiedy więc moja dorosła już córka krzyknęła: „Dość! Ani jednego kwiatka więcej! Nie chcę mieć kaplicy”, bo ja ciągle kupowałem jej kwiaty – uwielbiam kobietom dawać kwiaty i to mi sprawia próżną, męską przyjemność, ale ona mnie z tymi kwiatami wyrzuciła – zrozumiałem wtedy, że ostrość jej reakcji, mimo miłości, którą się obdarowywaliśmy, jest efektem mojej własnej naiwności i próżności. Dlaczego ja mam ją uszczęśliwiać, kiedy ona czuje się uwikłana? Pamiętam też przykład z synem, który podczas wspólnej pracy powiedział „spier***aj”, co oznaczało po prostu: „zejdź ze mnie, nie chcę Twoich uwag, mam dość”. Wtedy trzeba to mężnie przyjąć na klatę i zrozumieć, że ja nie jestem powołany do uszczęśliwiania moich dzieci, bo kryteria ich szczęścia mogą być kompletnie inne niż moje.

W spektaklu Ojciec matka tunel strachu, który zobaczymy podczas Tyskich Spotkań Teatralnych, wciela się Pan w postać dziecka. Na scenie pojawia się też Pana syn, Błażej Peszek, w roli męża autentycznej żony, Katarzyny Krzanowskiej. Widzowie są świadkami budowania niełatwej relacji dziecko – rodzic w nieoczywistej konfiguracji. Jak to doświadczenie wpłynęło na przygotowanie postaci scenicznej i Wasze relacje?

Pomysł reżysera był taki, by stworzyć relację na opak. Pokazać więź dziecka z nieudanymi rodzicami, frustratami. Matka, która nie ukończyła studiów, i ojciec, który nie spełnia się zawodowo. Gram więc dziecko, które jest obserwatorem i próbuje zrozumieć fenomen zachowań i poleceń rodziców. I tak jak w życiu, tak w tym spektaklu, próba edukacji dziecka i nawiązania relacji między rodzicami jest, moim zdaniem, próbą nieudaną. Trzeba przejść dzieciństwo dzieci, ich młodość i dopiero po uzyskaniu pewnej perspektywy własnej, zaglądając w przeszłość, możemy lepiej zrozumieć ten ciężar, który spada na rodziców chcących wychować dziecko.

Natomiast my nie przenosimy teatru do domu. Ale nigdy też nie mieliśmy aspiracji tzw. przecięcia pępowiny. Jesteśmy ze sobą blisko związani i uważamy, że jeżeli nam jest dobrze ze sobą, to dlaczego mielibyśmy tę „pępowinę” odcinać. To byłoby absurdalne i nielogiczne, bo wszyscy mamy świadomość, że żadne granice nie są przekraczane, a nam jest ze sobą po prostu dobrze w tym, co robimy i gdzie jesteśmy.

Ciągle aktywny, otwarty na kontakt z młodymi twórcami, ukierunkowany na rozwój. Bezkompromisowy. Dbający o siebie i swoje wewnętrzne dziecko. Pytanie, jak to się robi?

Aktywność to przejaw życia. Kiedy człowiek przestaje być aktywny, to, tak na dobrą sprawę, przestaje żyć. Studenci często mnie pytają: „Panie Profesorze, jak żyć?!” Rozumiem to pytanie, traktuje je poważnie i równie poważnie odpowiadam: „Fajnie! Fajnie żyć!” Zapytacie, co znaczy „fajnie”, i jak zdobyć siły, dowody i sposoby, żeby fajnie się żyło. Ta nieprawdopodobna różnorodność aspektów życia, to jest coś, co powoduje, że można to życie, w tym też relację z dziećmi, traktować jak przygodę, a dzieci jak partnerów. Natomiast poruszyła Pani istotną kwestię „wewnętrznego dziecka”. Dla mnie jest to szalenie interesujące, bo czasami czuję, że nie wiem, jak utrzymać w sobie to dziecko. Coraz częściej stosuję rodzaj gry, by pokazać, że mam w sobie tę ciekawość dziecka, ale kiedy ma się osiemdziesiąt lat, to coraz mniej jest rzeczy, które człowieka istotnie i naprawdę zaciekawiają. Dlatego tak ważna jest aktywność, ciekawość i niepewność, by artysta zachował w sobie „wewnętrzne dziecko”, czyli pewien rodzaj niewinności, nieobciążonego kulturą osądu świata.

„Jan Peszek, aktor niemożliwy, ale istniejący”. Aktor, który wielokrotnie porywał tyską publiczność, przy okazji monodramów mistrzowskich, spektaklu Kto nas odwiedzi czy podczas jurorowania. Na czym polega magia zawiązywania relacji aktor – widz?

Wyjaśnię na przykładzie. Kwartet Bogusława Schaeffera gramy już pięćdziesiąt jeden lat, i końca nie widać zainteresowaniu. Przychodzą różne pokoleniowo publiczności i po prostu są szczęśliwi. Nie ukrywam, że często sobie zadajemy pytanie, czy to się kiedyś skończy? Ale wiem, że koniec nastąpi wtedy, kiedy staniemy się interesowni. Kiedy zaczniemy się podlizywać widowni i będziemy chcieli starać się sprostać ich oczekiwaniom: ma być śmiesznie, mądrze i abstrakcyjnie. Aktor musi grać bezinteresownie. Nie może być obarczony stresem i pytaniem, czy pokona publiczność, czy zwycięży? Nie! Aktor ma pokonać i zwyciężyć publiczność, ale u podstaw tego nie leży chęć sprostania oczekiwaniom publiczności, tylko totalne i nieustanne zaskakiwanie publiczności.

„Jestem niezmiennie w procesie poznawania aktorstwa, to proces nieskończony, zagadkowy, magiczny” – to Pana słowa. Przywołałam je, bo jestem ciekawa, na jakim etapie artystycznej kariery jest teraz Jan Peszek?

Edukowała mnie awangarda, nie szkoła teatralna, bo kiedy wszedłem w awangardę, to właśnie ona dała mi tę niezwykłą odwagę. Odwagę, pokochanie ryzyka, świadomość, że aktorstwo to nieustanne toczenie bitew z widownią i zwyciężanie. To burzenie spowodowało niezwykły stan mojej aktywności, która trwa do dziś. Dzięki czemu dużo wiem, działam i jestem ciekaw młodych ludzi. Ciągle też powtarzam sentencje mojej babki, która wyjeżdżając, krzyknęła: „Janeczku, pamiętaj, życie jest piękne i krótkie jak przeciąg”. Zatrzasnęła okno pociągu i zniknęła. Parę dni potem umarła i zostawiła mnie z tym testamentem. A to oznacza jedno: życia, będącego krótkim jak przeciąg, nie można marnować. Cały fenomen nietracenia życia polega na umiejętności zauważania chwil, momentów, których dostarcza.

rozmawiała Małgorzata Wawak

GALERIA


Share

Listopadowe Tury Kultury

Daria Gawrońska

Miejska Biblioteka Publiczna zaprasza na listopadowe spotkania z cyklu Tury Kultury. W tym miesiącu z tyską publicznością spotkają się dwie charyzmatyczne aktorki, znane z wyrazistych kreacji w filmie i teatrze. Ale nie tylko z tego…

Renatę Dancewicz widzowie z pewnością pamiętają z ról w Pułkowniku Kwiatkowskim czy Ekstradycji. Jej biografia wskazuje na naturę buntowniczą, unikającą przetartych ścieżek. W szkole aktorskiej spędziła tylko dwa lata, po czym została dyscyplinarnie skreślona z listy studentów. Brak formalnego wykształcenia nie przeszkodził jej grać na deskach Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Egzamin aktorski zaliczyła eksternistycznie w 1995 roku, już po wielkim sukcesie filmów z jej udziałem Deborah i Pułkownik Kwiatkowski (za obydwie role otrzymała Nagrodę Indywidualną za drugoplanową rolę kobiecą na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni). Wzięła też udział w telewizyjnym show Taniec z gwiazdami. 

Aktorstwo to nie jest jej jedyna pasja. Renata Dancewicz jest też utytułowaną brydżystką i członkinią Polskiego Związku Brydża Sportowego z tytułem Mistrza Międzynarodowego.

Ewa Błaszczyk zasłynęła przede wszystkim niezapomnianą rolą w serialu Zmiennicy, ale swoją sceniczną karierę rozpoczynała od piosenki i współpracy z Jerzym Satanowskim. Zanim wykreowała postać Katarzyny Pióreckiej / Mariana Koniuszki, otrzymała Brązowe Lwy Gdańskie za rolę w filmie Nadzór. Była aktorką Teatru Współczesnego w Warszawie, występowała także w innych stołecznych teatrach: Małym, Powszechnym, Ateneum i Teatrze na Woli. Od 1994 roku jest etatową aktorką Teatru Studio. 

Na skutek osobistego dramatu i choroby córki, Ewa Błaszczyk zaangażowała się w działalność na rzecz nagłośnienia problemu śpiączki. Z jej inicjatywy została wybudowana Klinika Budzik, pierwsza w Polsce placówka dla dzieci po ciężkich urazach mózgu.

Czekamy więc na dwa pasjonujące wieczory w towarzystwie tych nietuzinkowych postaci. Spotkania z cyklu Tury Kultury odbywają się w Mediatece. Szczegóły w naszym Kalendarium.

Sylwia Witman

GALERIA


Share

Festiwal kontrastów

Daria Gawrońska

Jedna orkiestra, jeden dyrygent i jedno miejsce, za to aż trzy dni święta muzyki współczesnej.

Tyski festiwal Auksodrone szybko wpisał się w kalendarz najważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce, nie tylko ze względu na prawykonania utworów pisanych specjalnie na zamówienie AUKSO Orkiestry Kameralnej Miasta Tychy, ale także za sprawą balansowania pomiędzy różnymi stylami i gatunkami muzycznymi. Twórczy eksperyment i przekraczanie muzycznych granic to w końcu siła napędowa AUKSO.

Podczas tegorocznej, szóstej edycji festiwalu słuchaczom zaproponowano muzykę improwizowaną. Złożono hołd kompozytorom polskim XX wieku, wprawiono publiczność w dobry nastrój sentymentalną podróżą do świata gier komputerowych lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, ale i wzruszono kameralną, intymną opowieścią rodzinną ułożoną w operę w wersji koncertowej. Auksodrone to nie tylko festiwal nowości i eksperymentu, ale i kontrastów.

Pierwszy dzień rozpoczęła subtelna kompozycja Pawła Szamburskiego (Długo, długo nic, a potem wszystko), z niespiesznie rozwijającą się narracją muzyczną zapisaną na klarnet i orkiestrę. Po nim, niczym maszyna parowa, nadciągnął oktet Marka Pospieszalskiego wraz z alternatywną historią muzyki polskiej XX wieku. W programie zabrzmiały utwory m.in.: Tadeusza Bairda, Jana Krenza, Kazimierza Serockiego, Włodzimierza Kotońskiego, Bogusława Schaffera. Projekt to zdecydowanie ambitny, o zgrzytliwym brzmieniu, w którym od rozimprowizowania zespołu aż duszno od nadmiaru dźwięku. Oktet Pospieszalskiego sięgnął także do twórczości Zygmunta Krauzego, który z kolei wystąpił w Tychach następnego dnia. 

Koncert tego pianisty i kompozytora był także okazją do podsumowania jego bogatej twórczości. Zygmunt Krauze w tym roku obchodzi osiemdziesiąte piąte urodziny. W jubileuszowej atmosferze publiczność usłyszała utwory reprezentujące główne kierunki jego działań kompozytorskich: inspiracje muzyką ludową (Sześć melodii ludowych na fortepian), unizm (Pięć kompozycji unistycznych), utwory performatywne z teatralnym akcentem (Gloves, Poemat Apolinaire’a), a także te najnowsze, jak: Rivière Souterraine 3 / Rzeka podziemna 3. Krauze pozostał na estradzie opanowany i oszczędny w środkach wyrazu.

Niemal rozrywkową odmianą okazała się kolejna koncertowa propozycja tego dnia. W żywiołowej kompozycji, rozpoczynającej się muzycznym cytatem z Forbidden colours japońskiego kompozytora Ryuichiego Sakamoto, Miłosz Pękala inspirował się przede wszystkim muzyką gier komputerowych lat dziewięćdziesiątych. Perkusista powrócił do Tychów, by ponownie zachwycić tak wirtuozerią i precyzją wykonawczą, jak i niezwykle bogatą wyobraźnią muzyczną w kompozycji zatytułowanej po prostu Muzyka na smyczki, perkusję i urządzenia elektroniczne.

Na Auksodrone co roku powraca również Aleksander Nowak. Jeden z najciekawszych współczesnych kompozytorów stworzył na zamówienie festiwalu kolejne literacko-muzyczne dzieło. Tym razem za książkowy pierwowzór posłużyła nagradzana powieść Marcina Wichy pod tytułem: Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Intymną relację matki z synem Nowak opatrzył kameralnym brzmieniem orkiestry, fortepianu i kontrabasu, dialog rozpisując pomiędzy trójkę solistów: Joannę Freszel, Karola Kozłowskiego i Kasię Moś. Rzeczy. Vaudeville to jedyna propozycja festiwalu, która odwołała się do głębszych emocji i refleksji.

Festiwal zakończyło prawykonanie The Frame na orkiestrę smyczkową, flety blokowe i elektronikę Dominika Strycharskiego, gdzie kompozytor zaklął skrajne muzyczne światy oraz akcent kobiecy, który na tym festiwalu jak do tej pory zdarza się nieczęsto. Ponownie bowiem wystąpił Oktet Marka Pospieszalskiego, tym razem jednak w repertuarze inspirowanym twórczością polskich kompozytorek XX i XXI wieku, m.in. Agaty Zubel, Grażyny Bacewicz, Hanny Kulenty, Marty Ptaszyńskiej.

Koncertom towarzyszyły spotkania z kompozytorami, wykonania uzupełniały wizualizacje tworzone przez Natana Berkowicza, a przerwy pomiędzy nimi wypełniały didżejskie sety przygotowane przez radiowy duet HCH, w składzie: Bartek Chaciński i Jacek Hawryluk.

 

Agnieszka Lakner

fot. Paweł Stelmach

GALERIA


Share

Już jest! Nowy numer „Ram Kultury”

Daria Gawrońska

Za oknem wciąż dość przyjemna aura, która sprzyja planowaniu kulturalnych wypadów. W listopadzie nie zabraknie preteksów do spędzenia wolnego czasu poza domem. Odbędą się liczne spektakle, koncerty, wystawy i spotkania, na które już Państwa zapraszamy!

Jeżeli lekturę naszego kulturalnego miesięcznika rozpoczynacie od przejrzenia kalendarium, to już to wiecie. Nie ma wątpliwości, listopad jest w Tychach miesiącem teatru. A to przede wszystkim za sprawą Tyskich Spotkań Teatralnych, które wydają się nie przejmować wymuszoną remontem przeprowadzką na sceny zastępcze (m.in. do Mediateki) i kuszą przebogatym programem. Na początek mamy Dzień świra – zjawisko w polskiej kulturze niezwykłe. Film z Markiem Kondratem (nakręcony według tekstu, który Marek Koterski stworzył pierwotnie dla teatru) jest chyba najpopularniejszym polskim filmem wszech czasów i ma właściwie wyłącznie fanów. Dlaczego? Odpowiedź daje chyba Piotr Ratajczak, reżyser teatralnej adaptacji Dnia świra, którą zobaczymy w Tychach: po prostu wszyscy jesteśmy Adasiami M., sponiewieranymi przez tak zwaną rzeczywistość. Niestety (dla tych, którzy nie mają jeszcze biletów), pula dostępnych miejsc szybko się kurczy, więc niewykluczone, że w chwili, gdy czytacie ten tekst, niepotrzebnie rozbudzam tylko wasze apetyty…

Ale interesujących teatralnych propozycji mamy w tym miesiącu dużo więcej. Polecam zajrzeć na strony 4–5, gdzie publikujemy wywiad z Janem Peszkiem, nieokiełznaną osobowością teatralną. Osiemdziesięcioletni aktor opowiada o relacjach rodzinnych i swojej roli w spektaklu, w którym on sam wciela się w dziecko, a role rodziców odtwarzają jego syn Błażej Peszek oraz synowa Katarzyna Krzanowska. Ten spektakl również będzie można zobaczyć w nurcie mistrzowskim podczas TST. I tu także biletów ubywa w szybkim tempie.

Nie mniej godny uwagi jest nurt konkursowy, w którym pozwolę sobie polecić szczególnie tyską produkcję Colargol. To nie bajka Teatru OdRuchu w reżyserii Moniki Szydłowieckiej. Poza konkursem podczas TST będzie też można zobaczyć produkcję Teatru Małego Córki króla Leara. 

A skoro już teatrowi poświęciłam ten wstęp całkowicie, to uwadze polecam także kolejne, zaplanowane na listopad pokazy spektaklu 40% do miłości – to jeszcze gorąca premiera Teatru Małego (recenzję można przeczytać na stronie 6).

Sylwia Witman
redaktor naczelna

W najnowszym numerze:

– zaproszenie na spotkania organizowane przez Miejską Bibliotekę Publiczną w ramach festiwalu Tury Kultury,
– wywiad z naczelnymi „muralistami” Tychów: Martą Piróg i Markiem Grelą, którzy swoją działalność malarską prowadzą pod nazwą Czary-Mury,
– rozmowa z wybitnym aktorem Janem Peszkiem, który na festiwalu Tyskie Spotkania Teatralne zaprezentuje się w s spektaklu Ojciec matka tunel strachu,
– recenzja najnowszej produkcji Teatru Małego w Tychach – interaktywnego spektaklu 40% do miłości,
– relacja z festiwalu Auksodrone,
– bogate kalendarium i wiele, wiele więcej.

Zapraszamy do lektury!

Miesięcznik znaleźć można we wszystkich instytucjach kultury, młodzieżowych domach kultury, klubach osiedlowych, urzędach, Gemini Park Tychy oraz wybranych restauracjach. Szczegółowa lista punktów dystrybucji znajduje się TUTAJ.
Poniżej prezentujemy również dotychczasowe wydania „Ram Kultury” w wersji online:

Ramy Kultury nr 27
Ramy Kultury nr 26
Ramy Kultury nr 25
Ramy Kultury nr 24
Ramy Kultury nr 23
Ramy Kultury nr 22
Ramy Kultury nr 21
Ramy Kultury nr 20
Ramy Kultury nr 19
Ramy Kultury nr 18
Ramy Kultury nr 17
Ramy Kultury nr 16
Ramy Kultury nr 15
Ramy Kultury nr 14
Ramy Kultury nr 13
Ramy Kultury nr 12
Ramy Kultury nr 11
Ramy Kultury nr 10
Ramy Kultury nr 9
Ramy Kultury nr 8
Ramy Kultury nr 7
Ramy Kultury nr 6
Ramy Kultury nr 5
Ramy Kultury nr 4
Ramy Kultury nr 3
Ramy Kultury nr 2
Ramy Kultury nr 1

 

GALERIA


Share

Konkurs Chórów XXXIII Tyskich Wieczorów Kolędowych

Daria Gawrońska

Jak co roku, tyskie świątynie wypełnią się chóralnym śpiewem radosnych pieśni bożonarodzeniowych, które będziemy mieli okazję usłyszeć w ramach prestiżowego Konkursu Chórów.

Uwaga! W związku z licznymi prośbami ze strony chórów, Miejskie Centrum Kultury w Tychach podjęło decyzję o przedłużeniu terminu nadsyłania zgłoszeń na Konkurs Chórów w ramach 33. Tyskich Wieczorów Kolędowych. Na zgłoszenia czekamy do 18 grudnia 2023 roku. Kierownicy zespołów o wynikach I etapu zostaną poinformowani drogą mailową do 22 grudnia. Pozostałe założenia regulaminu konkursu pozostają bez zmian.

Wszystkie chóry chcące zaprezentować swój klasyczny, świąteczny repertuar zapraszamy do wzięcia udziału w pierwszym etapie Konkursu Chórów, który organizowany jest w ramach XXXIII Tyskich Wieczorów Kolędowych! Festiwal ten odbędzie się w dniach 14-20 stycznia 2024 r.

W konkursie mogą wziąć udział chóry żeńskie, męskie, dziecięce i mieszane. Więc jeśli należysz do jednego z nich, możesz zgłosić swój zespół do Konkursu, który będzie odbywać się dwuetapowo.

Jak co roku pierwszy etap konkursu przeprowadzony będzie w formie on-line. Co oznacza, że laureaci wyłonieni zostaną na podstawie oceny przesłanych w zgłoszeniu nagrań audio-video. Tym samym zostaną dopuszczeni do etapu drugiego, który odbędzie się na żywo 20 stycznia 2024 r. (sobota) od godz. 9.00 w Zespole Szkół Muzycznych im. Feliksa Rybickiego w Tychach.

Na zgłoszenia do pierwszego etapu Konkursu Chórów czekamy do 11 grudnia 2023 r.

Wyniki pierwszego etapu Konkursu zostaną przekazane drogą mailową kierownikom zespołów najpóźniej do 20 grudnia 2023 r.

Warunkiem uczestnictwa jest zapoznanie się z Regulaminem oraz przesłanie Karty Zgłoszenia wraz z niezbędnymi załącznikami w formie nagrań:
Regulamin
Karta Zgłoszenia

Dla zwycięzców przygotowano atrakcyjne nagrody pieniężne. Serdecznie zapraszamy do udziału!

Organizatorem konkursu chórów w ramach XXXIII Tyskich Wieczorów Kolędowych jest Miejskie Centrum Kultury w Tychach


Słoneczniki 2023 rozdane

Daria Gawrońska

Młodzieżowy Dom Kultury nr 1 im. Artystów Rodu Kossaków w Tychach powrócił z licznymi nagrodami!

Organizatorem Plebiscytu Grupy Czas Dzieci na najbardziej rozwojową inicjatywę dla dzieci jest portal CzasDzieci.pl. Projekt ten zrodził się z chęci wyróżnienia i podziękowania instytucjom: oświatowo-wychowawczym, kultury, edukacyjnym i innym mającym na celu oferowanie dzieciom jak najbardziej jakościowe i wartościowe wydarzenia i ofertę zajęć ukierunkowanych na rozwój i rozrywkę.

Z założenia w jury zasiedli rodzice, bo to oni najlepiej wiedzą, które inicjatywy sprawdziły się i co wniosły wartościowego w rozwój ich pociech.

Kategorie Plebiscytu opierają się na koncepcji inteligencji wielorakich, opracowanej przez H. Gardnera, a zdefiniowane są następująco:
JĘZYK – rozwój inteligencji językowej,
LOGIKA – rozwój inteligencji logicznej i matematycznej,
SZTUKA WIZUALNA – rozwój inteligencji wizualno-przestrzennej,
MUZYKA –rozwój inteligencji muzycznej,
RUCH – rozwój inteligencji ruchowej,
PRZYRODA – rozwój inteligencji przyrodniczej.

Największą niespodzianką i jednocześnie mocno wybijającym się akcentem tyskim okazał się Młodzieżowy Dom Kultury nr 1 im. Artystów Rodu Kossaków w Tychach, reprezentowany na gali przez dyrektora Macieja Gruchlika, któremu (oraz całej kadrze MDK 1) serdecznie gratulujemy wygranych nagród, bowiem otrzymali statuetkę Złotego Słonecznika w kategorii sztuki wizualne oraz dwie Nagrody Rodziców w kategoriach język i ruch. Nasze miasto może być dumne z możliwości rozwoju, jakie daje nam ta i inne placówki w Tychach.

Wszystkich zwycięzców biorących udział w Plebiscycie na Śląsku można poznać wchodząc na stronę czasdzieci.pl.

GALERIA


Share

Czy pod powierzchnią oceanów znajdziemy filharmonię?

Daria Gawrońska

O tym, jak ważny jest kontakt z muzyką, o wychowawczej roli kultury muzycznej w społeczeństwie, zapoczątkowany pracą u podstaw, pisał już w pierwszej połowie XX wieku Karol Szymanowski.

I wcale nie chodzi o to, by kształcić od razu muzyków-wirtuozów, ale o to, jaki wpływ na kształtowanie wyobraźni i wrażliwości młodego człowieka ma edukacja kulturalna, zwłaszcza muzyczna.

Ekspresja artystyczna towarzyszy dzieciom na drodze rozwoju już od najwcześniejszych lat. Jest to prawdopodobnie najbardziej naturalny, pierwotny sposób wszelkiej ekspresji. Jak zauważa amerykańska aktorka Phylicia Rashad: zanim dziecko zacznie mówić, śpiewa. Zanim napisze, maluje. Jak tylko stanie na nogach, tańczy. Sztuka jest podstawą ludzkiej ekspresji.

AUKSO Orkiestra Kameralna Miasta Tychy wychodzi zatem z propozycją koncertów edukacyjnych dla dzieci i młodzieży szkolnej, podczas których przybliży wszelkie przejawy życia muzycznego. I zamierza zrobić to poprzez zabawę! Koncerty zatytułowane M.U.ZY.K.A. w AUKSO to unikatowe połączenie koncertu muzyki współczesnej (z orkiestrą AUKSO w roli głównej), szalonej lekcji rodem z Akademii Pana Kleksa (tyle że zmyślonego profesora Ambrożego zastąpi całkiem prawdziwa, choć równie fantastyczna, Joanna Bronisławska aka Asi Mina) oraz eksperymentu z muzycznymi cząstkami elementarnymi, którego efektu sami nie potrafimy do końca przewidzieć.

Joanna Bronisławska, doskonale znana już najmłodszym słuchaczom w Tychach z cyklu spotkań AUKSO4KIDS, zapowiada: W ramach koncertów edukacyjnych „M.U.ZY.K.A. w AUKSO” poszukamy muzyki w lesie, na łące i na dnie morza, przerobimy świetnie znane instrumenty orkiestrowe w marsjańskie syntezatory oraz odkryjemy kosmiczną symfonię we własnych organizmach, by w końcu dojść do wniosku, że muzyka eksperymentalna może być jak spacer po górach.

Podczas zajęć poszukamy odpowiedzi na najśmielsze pytanie, jak np. czy najstarsza filharmonia powstała pod powierzchnią oceanów lub jak na wiolonczeli grałaby ośmiornica?

Zajęcia skierowane są do uczniów klas I–III oraz IV–VIII. Chociaż program skoncentrowany jest na nauce poprzez zabawę, lekcje te stanowią również poważną propozycję nowoczesnej edukacji muzycznej dla każdego. Za przewodnik i jednocześnie podręcznik do nauki posłuży nam książka „M.U.ZY.K.A.” autorstwa Michała Libery i Michała Mendyka, której wydawcą jest partner przedsięwzięcia – Wydawnictwo Dwie Siostry. Dzięki tej publikacji, z przebojowej serii edukacyjnej, przekonamy się, że słuchanie jest fascynującą przygodą, a w muzyce współczesnej czai się wszystko.

Na cykl pięciu zajęć zapraszamy do Mediateki. Pierwsza lekcja, zatytułowana Muzyka to cisza, a muzyk to podsłuchiwacz, już 26 października. Informacje i zapisy wyłącznie w szkołach.

Agnieszka Lakner

 

GALERIA


Share

Najlepszą zabawą ludzkości jest czytanie książek

Daria Gawrońska

Z Magdą Umer rozmawiamy bardzo szczerze. O przyjemnościach czytania, o ograniczeniach wynikających z wieku, o błędach młodości, o świecie liter i świecie obrazów, o Harrym Potterze… i powodach, dla których Pani Magda nie lubi określenia „poezja śpiewana”.

ROZMOWA Z MAGDĄ UMER

Pani Magdo, czy zgodzi się pani z tezą, że literatura może ratować nasze życie? Ja lubię myśleć o tym, że wszystkie kryzysy, z jakimi się mierzymy – na poziomie osobistym czy społecznym – zawsze związane są z kryzysem wyobraźni, ze sposobem, w jaki myślimy o otaczającym nas świecie. A literatura jest jednym z narzędzi „ratunkowych”. Po pierwsze pozwala rozwijać wyobraźnię. Po drugie – rozpoznawać się w opowieściach, które przeżywamy. Zatem: czy Pani zgodzi się z takim założeniem, że literatura może nam pomagać?

Wie pani, że na różnych etapach swojego życia, a żyję już prawie siedemdziesiąt cztery lata, myślałam o tym w różny sposób. Kiedy byłam dziewczynką, myślałam, że literatura czyni ten świat piękniejszym, lepszym, wspanialszym. Natomiast kiedy byłam studentką polonistyki, myślałam, że jest czymś ważniejszym niż życie. Potem jednak to życie zaczęło być ważniejsze. A na starość, kiedy mi zaczęły chorować oczy – czytanie stało się trochę udręką, a trochę marzeniem. Z konieczności muszę czytać mniej. I wtedy sobie myślę, że na szczęście wynaleziono inne nośniki – można słuchać audiobooków. A wracając do pani pytania – tak naprawdę myślę, że to wszystko, co w życiu przeczytaliśmy, ukształtowało nas jako ludzi. To jest bardzo ważne. Jeżeli ukształtowało nas jako ludzi, to my jako ludzie oczytani możemy mieć złudzenie, że jesteśmy w stanie wpłynąć na to, aby było trochę lepiej – i ludzkości, i planecie, i przyszłym pokoleniom.

Powiedziała Pani „złudzenie”. Może po prostu ważne jest, w jaki sposób czytamy książki – czy czytamy je dla siebie, czy czytamy je wspólnotowo, w grupie… jak o przeczytanych książkach ze sobą rozmawiamy, czy w ogóle się spotykamy wokół literatury. Zapytam więc o Pani najważniejsze inspiracje związane właśnie z czytaniem – zarówno prywatnym, jak i tym do podzielenia się z innymi ludźmi. Które lektury były dla Pani najważniejsze?

Od młodości ważna była przede wszystkim poezja. Proza była ważna, ale to poezja mnie zmieniała, kształtowała, pomagała albo też czyniła jeszcze smutniejszą. Coś takiego było w tej dziwnej mowie, że ona mi pomagała. A jednocześnie przecież wiem, że jest tak, jak napisała pani Wisława: „jest nas dwoje na tysiąc”**; że jednak pozostałych dziewięćdziesiąt osiem procent nie uważa poezji za ważną. Trzeba sobie z tego zdawać sprawę. A Pani chce ode mnie dowiedzieć się, jakie książki mnie ukształtowały w dzieciństwie i młodości?

Tak, oczywiście. To pytanie jest również pytaniem o Pani najważniejsze lektury.

Właściwie chyba najważniejszą lekturą mojego dzieciństwa były wiersze Brzechwy i Tuwima, i baśnie Andersena. Potem była oczywiście – jak u dziewięćdziesięciu procent dziewczynek – Ania z Zielonego Wzgórza. Stosunek tej nawiedzonej dziewczynki do świata i do marzeń, żeby było lepiej, niż jest. Ona to czyniła! Chciałam być taka jak Ania! A potem… potem zaczęłam czytać z obowiązku, ponieważ na polonistyce jest milion książek do przeczytania. To jest trudne zadanie. Człowiek uczy się czytać w pewien sposób – żeby szybciej przeczytać, żeby szybciej zapamiętać, ale zapamiętuje tylko na jakiś czas. Po czym – teraz przechodzę do mojego aktualnego wieku – zaczyna się starość. I sobie myślę: „Boże, po co ja tyle przeczytałam, po co ja tyle zobaczyłam, po co ja tak żyłam sztuką, kulturą, literaturą, kiedy ja teraz tego wszystkiego, a przynajmniej ogromnej większości, nie pamiętam…”. A potem się pocieszam, że jednak składamy się z tego, co przeżyliśmy i jakie to na nas zrobiło wrażenie. Wszystko mamy wypisane na twarzy, w duszy, w sercu. Wszystkim, czego doznałam w dziedzinie kultury i sztuki, dzielę się z ludźmi poprzez śpiewanie piosenek, bo uważam, że ten środek wyrazu jest mi najbliższy. I dlatego mówię, że ja te piosenki opowiadam, a nie śpiewam. To „opowiedzenie ich z sensem” jest ważniejsze niż popisanie się, jaką nutę możesz wyciągnąć. Można się naśpiewać kilkoma oktawami i nic z tego nie wynika.

Chciałabym zatem dopytać o śpiewanie… Mówienie, wypowiadanie, czytanie poezji na głos jest ważne i mam wrażenie, że muzyka nam w tym pomaga. Jest specyficznym obiegiem słowa poetyckiego w świecie. Ale jednocześnie przecież bardzo rzadko czytamy poezję w ogóle, jeszcze rzadziej czytamy ją na głos dla siebie, a najrzadziej w grupie. 

Tak, ja powiedziałam to, co Pani Wisława – „jest nas dwoje na tysiąc”. Ostatnią lekcję czytania poezji na głos pamiętam z liceum. Nawet na studiach tak nie czytaliśmy. Dopiero kiedy byłam młodziutką matką i czytałam na głos dzieciom moje ukochane wiersze czy bajki, zauważyłam, że jeżeli się czyta z miłością i chce się, żeby to do dzieci dotarło w jak najlepszej formie, to tutaj właśnie jest ukryta dodatkowa wartość. Przyznam się, że dwadzieścia czy nawet dwadzieścia pięć lat temu przyszła do mnie jakaś miła pani i poprosiła, żebym się włączyła w popularyzację akcji „Cała Polska czyta dzieciom”. Ja tę panią właściwie przegnałam. Delikatnie, ale przegnałam… Zapytałam się jej, czy ona chce wyłamywać otwarte drzwi, przecież wszyscy ludzie czytają swoim dzieciom. I dopiero potem się zorientowałam, jaką ja byłam głupią i naiwną kobietą, bo nie wszyscy czytają dzieciom i ta akcja była szalenie potrzebna. Potem, na szczęście, wzięłam w niej udział. Dzisiaj mamy chyba jeszcze inny problem – sama mam już nie dzieci, ale młodziutkie wnuki. Mają sześć, osiem i jedenaście lat. I widzę jak oni – bardzo inteligentni, młodzi ludzie – uciekają do obrazka, do smartfona, do iPada, do komputera. Jak oni uciekają od czytania. Gdy wróciłam teraz z wakacji, jedyna rzeczą, jaką im przywiozłam, były piękne zakładki do książek – żeby jednak od czasu do czasu do czasu coś czytali. I myślę, że niezależnie od tego, co będziemy robić, następne młode pokolenie będzie pokoleniem obrazu. Tak mi się wydaje… i teraz trzeba zrobić wszystko, żeby ten obraz przynosił jak najwspanialsze rzeczy.

To ja ucieknę od obrazów i przyznam się, że brałam udział w lekcji poezji, ponieważ Julia Fiedorczuk, jeżdżąc z festiwalem Miedzianka Po Drodze, robi takie lekcje. Miesiąc temu festiwal zadomowił się na jeden dzień w Tychach. Zdanie, które Julia powtarza przed każdą lekcją, brzmi: „Znowu nikt nie przyjdzie”. A potem okazuje się, że przychodzi dziesięć, piętnaście, dwadzieścia osób… 

To jest bezcenne!

Każda z tych osób dzieli się własną wrażliwością. Wiersze są czytane na głos. Jeden wiersz pociąga kolejny i kolejny. I naprawdę dzieje się magia. To są spotkania niezwykłe. One bardzo się różnią od Dyskusyjnych Klubów Książki, ponieważ o wiele szerzej – mam wrażenie – pracuje i rezonuje wrażliwość, gdy potrafimy zatrzymać się nad słowem napisanym i wypowiedzianym, i zastanowić się nie tylko, co ono znaczy, ale też, co ono z nami robi, co robi w świecie… 

Ono nam daje. To jest bardzo ważne i ja jestem szalenie wdzięczna takim ludziom, że to jeszcze czynią w epoce obrazków, a nie liter… że potrafią czynić takie rzeczy. Miałam wrażenie, że należę do takiej ostatniej grupy, która czyta książki i bawi się w tę „najlepszą zabawę, jaką ludzkość sobie wymyśliła”… Ta zabawa to jest czytanie książek! Jestem jednak daleka od tego, żeby nazywać głupcami tych, którym jest coraz trudniej czytać, bo się przestawiają na inny nośnik. Widzę to na przykładzie swoich wnuków. Chociaż… nie, moja jedenastolatka zachłannie czyta Harry’ego Pottera. Ośmioletni Ludwik także! Obojętnie co, ale niech czytają. Ja wiem, że powiedzenie „obojętnie” jest grzechem, że powinniśmy szukać czegoś najlepszego, ale najważniejsze jest, żeby nie zlikwidować w sobie potrzeby czytania – przygotowania oczu i możliwości skupienia nad lekturą. To, co robicie w Tychach jest bezcenne! 

Myślę, że każda osoba, która znajduje chwilę, żeby posłuchać audiobooka albo zawiesić oczy na małych czarnych literkach na białym tle, właśnie to robi… Literatura uczy nas uważnego podejścia do świata, który dziś jest bardzo rozedrgany i coraz szybszy. Daje nam chwilę wytchnienia, zastanowienia i uczy odpowiedzialności za słowo.

I uczy nas kultury tego słowa, i wszystkiego, co najlepsze. Jestem wdzięczna każdej osobie, która czyta. Trwa walka o to, żeby ludzie czytali.

Tak, z jednej strony jest to walka o czytanie i rozumienie, ale z drugiej – wracając do wątków muzycznych – jest to walka o sens tekstów, które są wyśpiewywane. O to, żeby poezja istniała również w przestrzeni muzycznej, nie tylko jako wydrukowane na papierze utwory. 

O, to jest temat na długą dyskusję… na przykład dla pani skomponowanie muzyki do jakiegoś wiersza może wydawać się świetne, a mnie może się to wydawać okropne. To znaczy – mogę uważać, że takim słowom należały się inne dźwięki. I ponieważ każdy ma inny gust, będziemy się na ten temat spierać i spierać, i spierać. Właśnie dlatego tak nie lubię określenia „poezja śpiewana”. Ono jest za szerokie, za dużo znaczy… W nim mogą się mieścić rzeczy najgorsze, pretensjonalne i najwspanialsze, najszlachetniejsze, w najlepszym gatunku. Ja skupiłabym się na tym: niech się ludzie w małych grupach spotykają, niech mają radość z tego, że coś przeczytali. Że czegoś posłuchali. Niech to będzie wspólne doznanie. 

Od tego właśnie w Tychach zaczniemy. Dziękuję za rozmowę!

Rozmawiała Magdalena Gościniak

*tytuł: cytat z Wisławy Szymborskiej
**Wisława Szymborska, Niektórzy lubią poezję

GALERIA


Share

Iść dalej

Daria Gawrońska

„Muzyka daje mi siłę i szczęście” – mówi wybitny kompozytor Zygmunt Krauze, któremu poświęcony będzie koncert Krauze 85, w Sali koncertowej tyskiej Mediateki 7 października.

ROZMOWA Z ZYGMUNTEM KRAUZE

Mateusz Borkowski: Na Festiwalu Auksodrone świętuje Pan swoje osiemdziesiąte piąte urodziny. I choć bardzo trudno na jednym koncercie pokazać tak bogatą i rozległą twórczość, to jego program został tak dobrany, by zaprezentować przekrój tej twórczości, od pierwszych kompozycji, aż po najnowsze utwory.

W części solowej zagram utwory jeszcze z lat pięćdziesiątych, więc rzeczywiście to były moje pierwsze kroki. Następnie Aus aller Welt stammende to rok 1973 i moje zainteresowanie sprawami muzyki ludowej, kiedy integrowałem tę muzykę do swojej własnej. Mamy też stosunkowo niedawny utwór jak Poemat Apollinaire’a z 2016 roku.

Á propos właśnie tego utworu, to myślę, że jego wydźwięk jest dziś niezwykle aktualny, bo mówi o wolności twórczej…

Tytuł tego poematu to Prześliczna rudowłosa, napisany przez Apollinaire’a w 1918 roku, a więc w roku zakończenia chyba najokrutniejszej wojny w Europie, jaką była pierwsza wojna światowa. Autor chciał odsunąć od siebie wszelkie wojenne tragedie i skupić na sprawie wolności wypowiedzi w sztuce, pisząc o tym, że ci twórcy, którzy poszukują czegoś nowego, nie robią nic złego, chcą jedynie pokazać nową perspektywę i doświadczenia. To temat aktualny od kilku wieków, od kiedy twórczość europejska dąży do stworzenia nowych zjawisk, które z początku są zwykle źle przyjmowane. O to właśnie walczył mocno Apollinaire, wspierając takich artystów, jak Picasso, Matisse czy Braque.

Z kolei Pięć kompozycji unistycznych to kluczowy dla Pańskiej twórczości cykl związany z obrazami Władysława Strzemińskiego. Olśnieniem okazała się dla Pana wizyta na wystawie jego obrazów, w czasie kiedy był Pan jeszcze uczniem liceum muzycznego w Łodzi.

Zetknięcie z twórczością Strzemińskiego, a następnie z jego teorią unizmu, właściwie sprowadziło mnie na ścieżkę kompozytora. Pokazało mi drogę, którą mogę iść, i sam eksplorować. Z jednej strony było to bardzo oryginalne, z drugiej zaś, trochę przeciwko temu, co wówczas, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych działo się w europejskiej muzyce awangardowej. Przypomnijmy, że był to czas, kiedy kompozytorzy zajmowali się odkrywaniem nowych dźwięków, nowej grafiki, kiedy utwory były niesamowicie atrakcyjne pod względem brzmieniowym, zaskakiwały swoimi kontrastami i swoją dziwną barwnością. Strzemiński pokazał mi inną drogę – drogę spokojnej formy, trochę kontemplacyjnej. Starałem się później niejako przetłumaczyć tę jego teorię na polu muzyki. Ta muzyka, która ma źródło w teorii unizmu, jest muzyką dającą zupełnie inne możliwości. Otóż słuchacz jest spokojny, może sam siebie skonfrontować i nie jest zaskakiwany stale jakimiś nowymi zjawiskami. Muzyka unistyczna stara się stworzyć formę bezkontrastową, w której każda sekunda jest właściwie równo nasycona.

Usłyszymy też dwie kompozycje z 1972 roku – Gloves Music i Stone Music. Czy można na nie patrzeć trochę przez pryzmat dokonań Johna Cage’a?

W przypadku Stone Music nie bardzo, bo jest to eksperyment dźwiękowy, przypadkiem zresztą przeze mnie odkryty. Zawsze kolekcjonowałem kamienie, przywoziłem je z różnych części świata. Szukając nowych dźwięków w fortepianie, na jego strunach położyłem kamień, który sam zaczął nagle wibrować i wręcz „grać”. To właśnie rozwinąłem w tym utworze. Natomiast Gloves Music jest takim trochę teatralnym utworem, który mówi o leciwym już pianiście, który nie może już właściwie grać, trzęsą mu się ręce, jest bezradny i próbuje coś na tej klawiaturze zrobić. W końcu rezygnuje, zrzuca te rękawiczki i opuszcza scenę.

Czego możemy się spodziewać po najnowszej kompozycji Rivière souterraine 3?

To utwór, który miał swoją światową premierę pod koniec sierpnia tego roku w Ostrawie. I jest to kontynuacja poprzedniego utworu o tym samym tytule, który oznacza rzekę podziemną. To takie zjawisko przyrodnicze, które fascynuje mnie od dawna. Już w latach osiemdziesiątych napisałem pierwszy utwór we współpracy z architektami, którzy stworzyli w tym celu przestrzeń architektoniczną i ja w tę przestrzeń włożyłem swoją muzykę. Takie płynące pod ziemią rzeki spotkamy w wielu miejscach świata, choćby w Paryżu, Seulu czy Nancy. Będąc w takim miejscu, byłem zafascynowany panującą tam ciszą i atmosferą tajemniczości. Stąd właśnie ta kompozycja, która stara się nas przenieść w bardzo dziwne miejsce. Współpracowałem przy tej okazji ze swoim dawnym studentem Wojtkiem Błażejczykiem, który pomógł mi w stworzeniu całej warstwy elektronicznej, która odgrywa w tym utworze dość dużą rolę. Co ważne, ta warstwa elektroniczna zbudowana jest wyłącznie z dźwięków fortepianu, wykonywanych zarówno na klawiaturze, jak i bezpośrednio na strunach. Być może dlatego właśnie ten elektroniczny dźwięk jest tak przejmujący, gdyż jest bardzo naturalny i mało ma w sobie tzw. „teflonowej” elektroniki. Muzyka, którą słyszymy z głośnika, jest więc bardzo mięsistym tworem dźwiękowym.

Muszę spytać, skąd u Pana fascynacja rozstrojonymi pianinami, które pojawiają się w wielu Pańskich utworach?

Po pierwsze uważam, że pianino jest odrębnym od fortepianu instrumentem. Dla mnie to zupełnie osobny instrument, który ma swoje indywidualne brzmienie. Drugą sprawą jest kwestia rozstrojenia, które wiąże się z zagadnieniem mikrotonalności, co jest mi bliskie. Czuję w tym nieprecyzyjnie nastrojonym dźwięku większą siłę ekspresji. Takich utworów jest kilka, najważniejszy z nich to Adieu na rozstrojone pianino i orkiestrę, ale rozstrojonego pianina używam także w utworach symfonicznych, jako jednego z instrumentów orkiestry. Także w Poemacie Apollinaire’a gram na takim instrumencie – to też podkreśla trochę tragizm sytuacji tego poety, który domaga się bycia wysłuchanym i gra na tym pianinie, które jest kiepskie. Ledwo na nim gra, a jednak to za jego pomocą chce przekazać ważną sprawę. Wyczuwam w tym pewien dramatyzm sytuacji, gdyż w tym utworze pianino nie pełni jedynie funkcji dźwiękowej, ale posiada również wartość dramaturgiczną.

Fortepian łączy się u Pana nierozerwalnie z komponowaniem –  bycie kompozytorem i zarazem koncertującym pianistą wykonującym swoje utwory jest u Pana czymś nierozłącznym. 

Tak właśnie uważam. Patrząc na historię muzyki XX, a nawet XIX wieku i na najwybitniejszych kompozytorów, to prawie każdy z nich grał na fortepianie i koncertował. Czy to Bartok, Szymanowski i Strawiński, czy Enescu, który grał na skrzypcach, albo Messiaen, który był organistą. Uważam, że kompozytor powinien być jednocześnie wykonawcą. To tradycyjna od wieków forma zawodu kompozytora, który jednocześnie może wyjść na scenę i zagrać to, co stworzył. Zawsze powtarzam swoim studentom, że powinni kontynuować wykonawstwo muzyczne na swoim instrumencie, bo kontakt z muzyką, graniem i instrumentem daje zarówno siłę i – nie boję się tego powiedzieć – szczęście. Daje też pewną dyscyplinę zachowań, bo aby zagrać koncert, trzeba być na czas, trzeba się odpowiednio ubrać, wyglądać i być gotowym spakować walizkę. W byciu pianistą mieści się zatem wiele czasem trywialnych i codziennych spraw, które są bardzo przydatne dla wspomnianej dyscypliny artystycznej, będąc dobrym bodźcem do dalszej twórczości.

Bardzo ważne są dla Pana literackie inspiracje – Mickiewicz, Gombrowicz, Różewicz… Nie każdy kompozytor wprost pokazuje, że inspiruje go świat inny niż muzyka.

To jest sprawa wyboru i dojrzenia do pewnych rzeczy. Pamiętam siebie, kiedy tworzyłem te formy unistyczne, wówczas interesowały mnie jedynie forma, relacje interwałowe czy rytmiczne, czyli same parametry czysto muzyczne, czysto abstrakcyjne. Przyszedł jednak czas, kiedy zobaczyłem, że świat jest dla mnie ważny, że na mnie oddziaływa. Czasami zgadzam się z tym, co się na tym świecie dzieje, najczęściej jednak nie, i to właśnie mnie porusza. Co najmniej od czterdziestu lat w wielu swoich utworach zawieram mój stosunek do tego, co się w tym świecie dzieje. Chcę przy tym zaznaczyć, że nie oznacza to w ogóle spraw zaangażowania politycznego. Natomiast to, co mnie porusza, dotyczy zawsze człowieka – albo mnie osobiście, albo człowieka w sensie ogólnym, zarówno takiego, którego znam, jak i tego, o którym wiem, że istnieje i cierpi. Tak jest w niedawno napisanym utworze De ira, De dolore, czyli o gniewie i bólu, gdzie odnoszę się do spraw związanych z tragedią wojny w Ukrainie. Jednym z pierwszych utworów tego typu był napisany w 1981 roku Tableau vivant, który był moją odpowiedzią na stan wojenny ogłoszony przez generała Jaruzelskiego. W 2016 roku skomponowałem też Exodus, gdzie odnoszę się do spraw migrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Tych utworów „zaangażowanych” jest więc wiele, nigdy jednak nie są to manifesty polityczne, tylko mój emocjonalny stosunek do sytuacji człowieka.

Czego można Panu życzyć?

Tego, żeby iść dalej. Ja idę dalej, stale patrzę do przodu i to daje mi energię i siłę. Tę siłę daje mi, co zawsze powtarzam, także muzyka. Nie chcę być pompatyczny, ale z całą pewnością mogę stwierdzić, że mnie osobiście to właśnie muzyka daje siłę i szczęście.

Rozmawiał Mateusz Borkowski

 

GALERIA


Share