koncert

XXXII Tyskie Wieczory Kolędowe
Aga Zaryan. Świątecznie i noworocznie
Aga Zaryan – wokal, Michał Tokaj – instrumenty klawiszowe
Zapraszamy na jedyny w swoim rodzaju jezzowy koncert kolędowy Agi Zaryan − jednej z najlepszych polskich wokalistek jazzowych.

Jest Pani córką anglistki i pianisty. Zajmowała się też Pani teatrem, uprawiała sport: tenis ziemny. Od kiedy wiedziała Pani, że chce się zajmować muzyką?
Kiedy rodzice wspominali moje wczesne dzieciństwo, już od 4-5 roku, odkąd zaczęłam mówić, śpiewałam. Zawsze lubiłam śpiewać i w domu, i w samochodzie – dużo jeździliśmy samochodem z rodzicami w różne miejsca. W domu organizowałam przedstawienia teatralne, występowała w nich moja młodsza siostra, robiłam czasem dekoracje, właściwie, nieświadomie, lubiłam scenę od samego początku.

Jak bardzo doświadczenia teatralne przełożyły się na muzyczne? Na pewno miała Pani dzięki temu większe wyczucie publiczności, sceny. Czy to teraz procentuje i w jaki sposób?
Zastanawiałam się, czy wybrać drogę aktorską, myślałam w liceum o zdawaniu na PWST, ale “przechwyciła mnie” Ewa Bem, która mnie wybrała do swojej klasy. Równolegle wzięłam udział w pierwszych  letnich  warsztatach  jazzowych w Warszawie, gdzie uczyli amerykańscy muzycy. Chwilę później znalazłam się na międzynarodowych warsztatach jazzowych w USA. Dostałam stypendium. Zaczęłam śpiewać jazz, miałam 20 lat i już wiedziałam, że jazz to jest moja droga i pasja. Zarzuciłam pomysły grania w teatrze, czy w filmie. To był bardzo dobry wybór. Jazz jest muzyką, gdzie wymyślam  kolejne projekty, oczywiście dzięki wspaniałym współpracownikom mogę planować przyszłość zawodową, a jednak bycie aktorką jest uzależnione od wielu osób, na których nie mam wpływu, na reżysera, producenta etc. Bardzo się cieszę, że szala muzyczna przeważyła.
Myślę, że występy sceniczne, wszelkie, nawet gdy występowałam po raz pierwszy przed publicznością w kółku teatralnym w liceum, już wtedy wiedziałam, że czuję się zwierzęciem scenicznym, że ciągnie mnie do występowania przed publicznością. Chciałam zwrócić na siebie uwagę. Wydawało mi się, że jest to dobry sposób na to, żeby tę atencję mieć – i to też było podświadome. Na pewno te wszystkie półamatorskie doświadczenia teatralne miały na mnie wpływ – chciałam być na scenie, bo się na niej dobrze czułam.

Muzyków często postrzega się jako uduchowionych, jako osoby, które nie pracują ciałem, fizycznie. A jednak, im bardziej poznaje się sztukę, tym bardziej widać związki między sportem postrzeganym jako praca nad ciałem, a muzyką, sceną.
Sport zawodniczy – trenowanie tenisa ziemnego przez 4 lata – nauczył mnie hartu ducha i odporności. Sport hartuje ciało, ale też ducha. Na scenie zdarzają się wpadki, pomyłki, nie każdy występ jest idealny, taki jak sobie wymarzyliśmy. Turnieje i wszystkie mecze, które zagrałam nauczyły mnie tego, że raz się wygrywa, raz się przegrywa. Wpadki mnie nie paraliżują, ani nie zniechęcają. Wręcz odwrotnie. Mała wpadka, która jest niezauważalna dla publiczności, ale my muzycy o niej wiemy, determinuje mnie do tego, żeby się nie zniechęcać. Tak, jak było w sporcie: jedno złe zagranie czy przegrany gem nie oznaczały, że przegram cały mecz. Myślę, że sport i występy sceniczne,, mimo że może się to wydawać nielogicznie, mają dużo ze sobą wspólnego. Wymagają siły i hartu ducha. Do różnych dziedzin życia dochodzi nam film.

W 2007 roku, pięć lat po debiutanckim albumie stworzyła Pani muzykę do filmu Tragedia dziewczyny ulicznej. Czym różni się praca nad regularnym albumem i muzyką tworzoną do gotowego obrazu, filmu? Czy jest to to samo podejście do dźwięku, kompozycji, czy może jednak są jakieś różnice? Czy tworząc muzykę, widzi Pani obrazy, czuje i myśli obrazem i kolorem?
Tak, myślę, że wszystkie sztuki są blisko siebie: film, malarstwo, muzyka, teatr wszystko, co działa na wyobraźnię. Muzykę do filmu Tragedia dziewczyny ulicznej na festiwalu filmów niemych stworzyliśmy wspólnie z muzykami, to nie była moja muzyka, dużo improwizowaliśmy. Świetnym doświadczeniem dla mnie było stworzenie muzyki do filmu (Nie)znajomi z 2019 roku, gdzie reżyser i producenci mieli wyobrażenie, jak powinnam zaśpiewać standard jazzowy Strangers in The Night . Miałam zadanie aktorskie, nie tylko śpiewałam tak, jak Aga Zaryan zawsze, bo to był mój głos to oczywiste , ale dostałam zadanie zinterpretowania utworu pod obraz. To było bardzo ciekawe wyzwanie i jestem bardzo chętna do kolejnych tego typu doświadczeń. Mam nadzieję, że będzie mi to jeszcze dane. Jest to zupełnie inna praca. Nie jest to wykonanie koncertu od A do Z, zaplanowanego przez nas z zespołem. Myślę, że wszystkie dziedziny sztuki się łączą. Im więcej zobaczę obrazów, im więcej będę znała filmów, im więcej przeczytam książek, tym być może będzie to miało dobry wpływ na mój rozwój zawodowy. Choć w jazzie ogromne znaczenie, znacznie większe  ma doświadczenie życiowe – nie tylko to, co się wie, ale też to, czego się doświadczy, co się przeżyje. Bardzo pokrzepia mnie to, że będąc grubo po czterdziestce, w jazzie mam jeszcze bardzo wiele, mam nadzieję, do zaproponowania swoim słuchaczom, ponieważ coraz więcej mam doświadczeń prywatnych, życiowych, które wpływają na to, co śpiewam, o czym śpiewam, jak śpiewam. Jest to przeciwieństwo muzyki popowej, gdzie stawia się tylko na młodość, na wygląd zewnętrzny, a mnie jest głębi emocjonalnej. Jazz jest  sztuką, gdzie bardzo łatwo wyczuć fałsz.

Odnoszę wrażenie, że Pani decyzje kompozycyjne, aranżacyjne są bardzo świadome. Początki bardzo jazzowe, sporo instrumentów dętych, wyraźnie zarysowany swingujący kontrabas, teksty w języku angielskim, część środkowa bardziej liryczna, wyciszona z tekstami w języku polskim, w tym z klasykami polskiej piosenki, a ostatnie albumy to powrót do języka angielskiego i sublimacja delikatności z wyraźnie słyszalnym piano Rhodes na High & Low, czy gitarami akustycznymi na płycie Sara. Czy najpierw wymyśla Pani koncept albumu i pod tym kątem dobiera muzyków, czy wizja albumu rodzi się w wyniku spotkania z muzykami: Tomaszem Szukalskim, kontrabasistą Darkiem Oleszkiewiczem, pianistą Michałem Tokajem, czy gitarzystami Szymonem Mika i David Dorużka?
Większość utworów pisze dla mnie Michał Tokaj, jest dyrektorem artystycznym na większości albumów. Nasza muzyka wynika ze spotkań grupy ludzi. Raczej jestem stała w wyborach  muzycznych, pracuję z grupą góra kilkunastu muzyków, którzy pojawiają się na moich różnych albumach czy na scenie. To są wirtuozi, to są wielcy artyści. Każdy z nich naprawdę ma niesamowite własne osiągnięcia i sukcesy. To są ludzie mi bliscy. Nie mogłabym grać z wspaniałym muzykiem, który jest nieciekawym człowiekiem. Ma to dla mnie duże znaczenie, żeby pracować z ludźmi, z którymi dobrze się czuję, którzy – mam nadzieję – czują się dobrze ze mną. Myślę, że to słychać i widać w tym, jak gramy i co gramy. Czasem sama  wymyślam melodie, piszę własne teksty albo proszę muzyków, żeby komponowali dla mnie utwory, bo bardzo cenię ich gust i wyczucie i oczywiście, bardzo ich szanuję – są wirtuozami swoich instrumentów. To tworzy całość, choć jest pod szyldem Aga Zaryan, jestem liderką, ale to zawsze podkreślam: moje płyty, moje albumy nigdy by tak nie brzmiały, gdyby nie ta grupa wspaniałych muzyków, którzy mi towarzyszą. Mam pomysły na kolejne albumy. Jazz i inne gatunki, jak muzyka poetycka – nie broń Boże poezja  śpiewana – poetycka muzyka, która wychodzi od wybitnej poezji i do tej poezji jest pisana czasem zawiera też elementy innych gatunków które cenię. Bardzo lubię muzykę funkową, soulową, brazylijską. Muzyka jest studnią bez dna, z której można czerpać garściami. A od czasu do czasu, wrócić do standardów jazzowych, które są  alfabetem muzyków jazzowych, gdzie tematów jest bez liku.

Mówiła Pani o współpracy, o tym że ważne jest spotkanie z człowiekiem. Czy  jest Pani sobie w stanie wyobrazić współprace z jedną z największych inspiracji – Miles Davisem? Jak ta współpraca mogłaby wyglądać i jak mogłaby wyglądać Wasza rozmowa? Jak wiemy, był znany jako osoba raczej trudna we współpracy.
I z bardzo trudnych relacji z kobietami. Był bardzo patriarchalny, bywał szowinistą i seksistą. Trudno mi powiedzieć, jak wyglądałoby moje spotkanie z Milesem Davisem. Dla niego mogłoby być najważniejsze, czy mu się podobam, czy nie. Niekoniecznie jako wokalistka. Był kobieciarzem. Mogłabym sobie wymarzyć, żeby z takim muzykiem zagrać standardy jazzowe na wspólnej scenie. Genialnie je interpretował i przepięknie je grał. Był bardzo pewną siebie osobą, ale źle traktował współpracowników, źle im płacił. Wolałabym mieć do czynienia z Sonny Rollinsem, wybitnym saksofonistą. Parę razy sięgnęłam już do swoich marzeń: zagrałam z Geri Allen, wspaniała pianistką, której nie ma już wśród nas, odeszła parę lat temu, to była wspaniałe doświadczenie z wybitną amerykańską pianistką jazzową, czasami sięgam gwiazd. Najbardziej cieszy mnie tworzenie z muzykami, z którymi później mogę występować na scenie i grać koncerty. Sterylność studyjna to jedno, ale granie przed publicznością, gdzie każdy koncert ma zupełnie inny wydźwięk to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie i dla jazzu to wspaniałe, móc jeden projekt grać często, bo on się rozwija i ewoluuje.

Czy postrzega Pani siebie nadal jako wokalistkę jazzową? Nina Simone, Abbey Lincoln, Ella Fitzgerald, Sarah Vaughan, Billie Holiday, Diana Krall, Cassandra Wilson, Dee Dee Bridgewater – dziedzictwo kobiecej wokalistyki jazzowej to silny element muzyki ostatnich stu lat. Jak odnalazła Pani swój  własny, oryginalny głos i miejsce, mając świadomość istotności tradycji nurtu, który z powodzeniem Pani kontynuuje?
To jest alfabet, do którego będę wracała. Jest wiele standardów jazzowych, których jeszcze nie zaśpiewałam, których chcę się nauczyć, chciałabym zaśpiewać po swojemu . Zawsze będę równolegle tworzyć autorskie projekty, czyli muzykę którą współtworzę, piszę teksty, muzykę, wybieram wiersze, które śpiewam i którą piszą dla mnie moi przyjaciele-muzycy, których cenię. W przyszłym roku chce stworzyć program złożony z polskich evergreenów, chciałam przypomnieć niektóre nasze polskie perełki w nowych aranżacjach . Standardy jazzowe zawsze będą mi jednak towarzyszyć. To jest kopalnia wiedzy, ale też historia jazzu powstała na kanwie piosenek, które nie mają terminu przydatności do spożycia. Te utwory powstały dekady temu i nadal je słyszymy, chociażby świąteczne evergreeny, amerykańskie, które powstawały w latach 40., a cały czas je słyszymy w wielkich sklepach, centrach handlowych. Nadal są wykonywane przez przeróżnych wykonawców, niekoniecznie jazzowych. Śpiewają je różni wokaliści przedstawiając  w kolejnych odsłonach .
Będę sięgała do tej studni jazzowych tematów, tworząc równolegle projekty, które dużo mówią o tym, co mi jest bliskie, tworzone współcześnie. Zawsze będę podążać kilkoma nurtami, żeby nie znudzić siebie i publiczności. Nie wyobrażam sobie, żebym miała śpiewać cały czas tylko jazz, ale też nie wyobrażam sobie, że przestanę je w ogóle śpiewać. Szukam równowagi. Nadal uważam siebie za wokalistkę jazzową, która śpiewa często muzykę niekoniecznie stricte jazzową.

Czy ma Pani jeszcze jakieś marzenia muzyczne do spełnienia?
Może stanąć u boku wielkiej artystki, choć nie jazzowej: Joni Mitchell, którą uwielbiam. Stanąć u boku Steviego Wondera – też nie jazzowy artysta, a jeden z największych muzyki rozrywkowej, wokalistów o przepięknym głosie. Nie musi to być wcale jazz. Wiem, że te marzenia się nie spełnią, pozostaje mi słuchanie ich płyt. Jeżeli chodzi o jazz, jestem spełniona w grupie muzyków, z którymi współpracuję. Dla mnie są to wielcy muzycy, nie muszę dalej szukać. Może kiedyś zaproszę jeszcze jakąś gwiazdę, ale póki co nie mam takiego zamiaru. Moim marzeniem, spełnionym, były nagrania z Geri Allen, ale też z Brianem Bladem, jednym z największych obecnie perkusistów jazzowych, który grał choćby,  w zespole Wayne’a Shortera. Nie myślę o tym, żeby zapraszać kolejnych gości. Bardziej myślę o tym, żeby mieć możliwość realizacji kolejnych projektów. Mam z kim!

Jeden z Pani albumów to What Xmas means to me. Czym były i są dla Pani święta Bożego Narodzenia i czas przełomu: Sylwester, Nowy Rok w obecnym, popandemicznym czasie?
Nie jestem osobą praktykującą. Ktoś nazwał te święta, świętami zimowymi. Jest coraz mniej osób praktykujących. Jeżeli ktoś praktykuje i przeżywa je w duchu wiary, uważam że jest to piękny dar, pełnia szczęścia, kiedy jest się osobą wierzącą i praktykującą i przeżywa się święta w tym duchu. Szanuję to. Ja tego daru nie mam już od dawna, ale święta organizuje zawsze dla dzieci. Uczę je tego, żeby robić dobre uczynki. Odwiedzamy wtedy z moimi synami samotne osoby, zanosimy im potrzebne rzeczy, spędzamy z nimi chwile – nawet w Wigilię. Uważam, że jest to czas, kiedy można zrezygnować z części prezentów i przeznaczyć jakąś kwotę, sumę, którą przeznaczyłoby się na kolejny prezent, wpłacić na fundację, która pomaga: bezdomnym, samotnym, dla ludzi bez dachu nad głową. Jest teraz wojna w Ukrainie, jest granica polsko-białoruska, jest wiele potrzeb. Jest to czas na spotkania z bliskimi, na zażegnywanie konfliktów o ile się da. Widzę święta w duchu idealistycznym, jak John Lennon w Imagine. Wyobraźmy sobie świat bez wojen, świat nas wszystkich żyjących w pokoju. Jest to ważny czas wyhamowania, którego nam wszystkim co dzień brakuje, podsumowania, zaplanowania tego, co można poprawić w przyszłym roku i ulepszyć we własnym życiu. To ważny czas. Lubię śpiewać piosenki świąteczne, kolędować – i myślę, że to nie ma związku z wiarą. Zawsze staram się chociaż kilka kolęd na koncertach w tym czasie zaśpiewać. Myślę, że koncert w Tychach będzie miłym spotkaniem noworocznym – niezależnie od naszych poglądów, niezależnie od wiary, myślę że możemy się wszyscy spotkać i cieszyć się tym co jest.

Łukasz Folda, Katarzyna Pawłowicz

 

GALERIA


ORGANIZATOR:

Miejskie Centrum Kultury w Tychach