Nagrody dają energię

W 2001 r. podczas 28. TST zdobył Grand Prix, jedną z zaledwie dwóch indywidualnych nagród w ponad pięćdziesięcioletniej historii tego festiwalu. Adam Sajnuk, aktor, reżyser i założyciel Teatru WARSawy, podczas tegorocznej edycji po raz trzeci zasiądzie w jury.

Rozmawiamy o sile wyróżnienia, które zdobył dwadzieścia cztery lata temu i o tym, co ono znaczy dzisiaj.

Tyskiej publiczności artysta ten jest doskonale znany jako reżyser przedstawienia Seks dla opornych, które miało premierę w końcu ubiegłego roku w Teatrze Małym. Natomiast podczas tegorocznej edycji Tyskich Spotkań Teatralnych będziemy mieli okazję zobaczyć spektakl Matka i dziecko na podstawie tekstu Jona Fossego (prezentowany po raz pierwszy poza siedzibą Teatru WARSawy) w reżyserii Adama Sajnuka, z udziałem tyszanki Kamilli Baar.

Zacznijmy od 2001 roku. Podczas 28. Tyskich Spotkań Teatralnych zdobywa Pan Grand Prix – jak się okazuje jedną z zaledwie dwóch indywidualnych nagród w ponad pięćdziesięcioletniej historii tego festiwalu. Miał Pan wtedy 25 lat. Co z tamtej chwili zostało? Albo szerzej, w czym ta nagroda pomogła?

To była moja pierwsza nagroda indywidualna. Wcześniej dostawaliśmy wyróżnienia zespołowe. W Tychach byłem wtedy z dwoma grupami: kabaretem Strzały z Aurory, który pokazywał The Never Ending Story w reżyserii Tomasza Jachimka i z Teatrem Konsekwentnym, który prezentował Zaliczenie, Lekcję. Raczej nastawialiśmy się na nagrodę dla spektaklu, a już na pewno nie myślałem o indywidualnym wyróżnieniu. Tymczasem podczas gali okazało się, że to ja dostaję Grand Prix.

Zespoły pół-żartem były trochę „dotknięte”, że to nie cała grupa została uhonorowana, ale w praktyce nagroda dla aktora, który zagrał w dwóch produkcjach, była też sygnałem, że same spektakle zostały zauważone i docenione.

Najważniejsze jest jednak to, że taka nagroda na początku drogi daje potężnego „kopa” – ktoś cię widzi i mówi: „to ma sens”. W jury byli m.in. Emilia Krakowska, Zdzisław Wardejn, Leszek Bzdyl – ludzie, których znałem z teatru i ekranu. Dla młodego człowieka to był wymowny znak zaufania.

W tamtym czasie uchodziłem jeszcze za amatora. Nie skończyłem żadnej szkoły artystycznej, mam inne studia i często żartuję, że jestem samozwańczym artystą. Właśnie dlatego ta nagroda była dla mnie tak ważna. Dawała pewność, że droga obrana poza systemem i instytucjami też ma sens.

Jest też znacząca klamra po latach. Z każdym z jurorów przecięły się moje zawodowe drogi w przyszłości. Pani Emilia zagrała w reżyserowanych przeze mnie Ośmiu kobietach (grane do dziś w Och-Teatrze), Leszek Bzdyl zrobił choreografię do mojej premiery Ferdydurke w Teatrze Miejskim w Gliwicach, a z panem Zdzisławem Wardejnem pracowałem przy czytaniu w Teatrze Dramatycznym. Dodam, że z Leszkiem prywatnie grywamy w tenisa. Taki był więc ciąg dalszy tej tyskiej historii.

Jest też zabawna anegdota. Kiedy zaprosiłem panią Emilię do rozmowy o Ośmiu kobietach, zobaczyła mnie w progu Och-Teatru i od razu krzyknęła: „A ja ci kiedyś dałam nagrodę, pamiętasz?”. Pamiętałem doskonale.

Dodam jeszcze, że nagrody, które wtedy zdobywaliśmy, były nie tylko prestiżowe. To był realny zastrzyk energii – także tej finansowej. Pieniądze przeznaczaliśmy na kolejne premiery, bo działaliśmy bez dotacji, składkowo, własnym sumptem. To uczyło gospodarowania i mobilizowało do następnych działań i właśnie dzięki takim nagrodom mogliśmy robić kolejne premiery.

Wraca Pan do Tychów jako juror po raz trzeci. Jak dziś postrzega Pan miejsce Tyskich Spotkań wśród innych festiwali teatralnych?

To festiwal łączący amatorów, półamatorów i profesjonalistów. Jest mi do niego szczególnie blisko – sam nie kończyłem szkoły artystycznej, więc dobrze rozumiem ludzi, którzy robią teatr po godzinach, często łącząc go z pracą zawodową.

Cenię też samą formułę Spotkań. Po każdym dniu odbywają się rozmowy jurorów z uczestnikami. To są niezwykle wartościowe chwile. Można dowiedzieć się, co ich skłoniło do zajęcia się teatrem, czym zajmują się zawodowo na co dzień, jakie mają doświadczenia. Te spotkania pokazują, że teatr jest nie tylko profesją, ale też pasją, drogą życiową, czasem terapią. To sprawia, że Tyskie Spotkania Teatralne mają wyjątkową wartość i sens wykraczający poza same przedstawienia.

Pamiętam opowieść uczestnika, dla którego teatr stał się drogą wyjścia z więziennej traumy. Z drugiej strony mamy Teatr Naumiony, który zrzesza nie tylko młodzież i dorosłych, ale także seniorów i odnosi spektakularne sukcesy. W tym roku aktorka tego zespołu, Karolina Sosna, zdobyła Złotą Maskę za rolę Adeli w spektaklu Bajtle w reżyserii Iwony Woźniak. To najlepszy dowód, że teatr amatorski może równać się z zawodowym. Sam zresztą dostałem w tym roku Złotą Maskę za reżyserię Ferdydurke w Teatrze Miejskim w Gliwicach, widzę więc, jak różne nurty potrafią się spotykać w jednej przestrzeni nagród i rozmów o teatrze.

I jeszcze jedno. Odkąd Paweł Drzewiecki prowadzi festiwal, mam wrażenie, że zyskał on dodatkową energię i wyraźniej zaistniał w przestrzeni medialnej. Przed wydarzeniem pojawia się sporo informacji: kto gra, kto w jury, kiedy i gdzie. To ważne, że festiwal żyje, rezonuje.

Seks dla opornych – premiera sylwestrowa za nami, spektakl w repertuarze. Co Pana zaskoczyło w odbiorze tyskiej publiczności?

Ten tekst można zagrać farsowo albo potraktować jako tragikomedię relacyjną. Poszliśmy w to drugie. Oczyściłem adaptację z typowo farsowych gagów, ale nie pozbawiliśmy jej komizmu – są więc sceny, które bawią, ale i takie, które celowo mają być nieco mniej lżejsze.

Tyska publiczność reagowała dokładnie tak, jak marzyliśmy, tworząc spektakl – śmiech tam, gdzie trzeba, i skupienie, kiedy robi się poważnie. Premierowe przedstawienia kończyły się owacjami na stojąco, kolejne gramy przy pełnej widowni. To cieszy. Recepta jest zawsze ta sama, niezależnie czy pracuję w Tychach, Gliwicach, Częstochowie czy Warszawie. Podchodzę do spektaklu uczciwie, z pełnym zaangażowaniem. Teatr wymaga wszędzie tego samego – klarownej opowieści i maksymalnego wysiłku.

Już wkrótce Matka i dziecko Jona Fossego – 23 listopada, podczas 51. Tyskich Spotkań, zobaczymy ten spektakl w Tychach. Na czym chciałby Pan, żeby skupiła się uwaga widzów?

To zupełnie inny rejestr. Opowieść o matce, która zostawia syna i wyjeżdża „robić karierę”, a po latach syn przychodzi ją skonfrontować. Tekst jest właściwie monologiem matki, syn prawie milczy. Fosse to „mistrz niewypowiedzianego”: najważniejsze dzieje się między wierszami.

Nasza praca polegała na odkodowaniu podtekstów i zbudowaniu wewnętrznych monologów. Bywało tak, że próbowaliśmy coś wyrzucić, a po dwóch dniach okazywało się, że tekst bez tego fragmentu tracił swój nerw i musieliśmy to przywracać. Fosse często operuje powtórzeniami, jak w życiu, kiedy wracamy do tych samych słów wciąż na nowo.

Mierzenie się z twórczością laureata Nagrody Nobla było dla mnie szczególnym doświadczeniem. Teksty Fossego wymagają od reżysera i aktorów wyjątkowej uważności, każą słuchać ciszy, rytmu i powtórzeń, nie pozwalają iść na skróty. To teatr, który wymaga skupienia zarówno od twórców, jak i widzów.

Reakcje widowni bywały dotychczas bardzo mocne, szczególnie kobiet. Zdarzało się, że po spektaklu przychodziły do garderoby, wzruszone, z poczuciem, że „to zostaje”. Pamiętam też wieczór, kiedy Krystyna Janda po spektaklu napisała mi wiadomość z bardzo ciepłymi gratulacjami, dodając, że musi pędzić do kręgarza. A kilka godzin później, już w środku nocy, przyszła kolejna: „Cały spektakl opowiedziałam kręgarzowi”. Tak to przeżyła.

To przedstawienie działa intuicyjnie. My rysujemy mapę, ale każdy widz dopisuje do niej własne doświadczenia.

Cieszę się też, że w Tychach zagramy to po raz pierwszy poza Warszawą, a Kamilla Baar, tyszanka, pokaże się publiczności w rodzinnym mieście w roli dramatycznej, zupełnie innej niż w Seksie dla opornych.

Dwie dekady temu był Pan młodym uczestnikiem, którego dostrzegło jury. Czy wyobraża sobie Pan, że za jakiś czas zaprosi któregoś z tegorocznych laureatów do zawodowej współpracy?

To się praktycznie już dzieje. Po ubiegłorocznym festiwalu jedna z laureatek – studentka z Wrocławia, która prezentowała monodram – przesłała mi swoje portfolio aktorskie. Dodałem je do swojej „bazy” aktorów, z której korzystam przy obsadzaniu nowych produkcji. Jeśli ktoś pasuje wiekowo czy fizycznie do roli, zapraszam na spotkanie.

Gdyby w tej edycji znów zdarzyło się Grand Prix dla aktorki czy aktora, a nie zespołu, jak dzieje się to najczęściej, to czy dziś taka nagroda „niesie” bardziej niż dwadzieścia lat temu?

Wtedy, w 2001 roku, informacja rozchodziła się głównie pocztą pantoflową i w krótkich wzmiankach prasowych. Dziś jest inaczej. Media społecznościowe sprawiają, że wieść rozchodzi się natychmiast i potrafi stać się „informacją dnia” w środowisku teatralnym. To pomaga młodym twórcom zaznaczyć się przy kolejnych obsadach czy castingach. Nie zapominajmy jednak, że najważniejsza jest wewnętrzna motywacja. Nagroda daje prędkość i energię, ale dalej trzeba biec samemu.

Co ważne, takie wyróżnienia mają szczególną wagę zwłaszcza dla ludzi z offu. Dla wielu z nich to często jedyna trampolina – daje im energię i motywację do dalszej pracy. Sam wiem, jak trudne jest funkcjonowanie poza instytucjonalnym obiegiem. Dlatego uważam, że Grand Prix w Tychach naprawdę może dodać skrzydeł, bo to nie tylko prestiż, ale też siła, która pozwala poczuć, że to, co robisz, ma sens.

Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na 51. Tyskich Spotkaniach Teatralnych.

Do zobaczenia!

rozmawiał Marcin Stachoń

Pełen program festiwalu dostępny jest tutaj.

GALERIA


Share