Podążając w stronę światła
Latarnik — najnowsza premiera Teatru Małego, w reżyserii i adaptacji Aliny Moś — jest spektaklem, który idealnie wpisuje się w przestrzeń sceny kameralnej Teatru Małego. Dzięki bliskości widowni i sceny jesteśmy tuż obok, a może nawet nie obok, ale w samym centrum świata głównego bohatera.
Wprawdzie remont budynku Teatru Małego postępuje zgodnie z planem, jednak minie jeszcze kilka miesięcy, zanim będziemy mogli cieszyć się przedstawieniami na dużej scenie. To jednak nie powód, by Teatr nie planował również repertuaru na scenie kameralnej w Pasażu Kultury Andromeda, której potencjał zdaje się wreszcie w pełni wykorzystany. Już przekraczając próg sali, w której prezentowana jest najnowsza premiera, widz momentalnie zanurza się w świecie latarnika. Wejście w klimat spektaklu jest natychmiastowe. Horyzont i podłogę zdobi farbowana artystyczna tkanina. Na środku sceny ustawiono okrągłą, odbijającą światło platformę — samotnię Skawińskiego, jego latarnię. Gdy tylko pojawią się pierwsze światła sceniczne, przestrzeń zaczyna swoisty koncert zmieniających się kolorów. Jesteśmy na pełnym morzu, lub obserwujemy je — niczym mewy, z którymi zaprzyjaźnia się główny bohater — z powietrza. Scena w Andromedzie pulsuje od barw. W bardzo podobnej tonacji utrzymane są kostiumy bohaterów pojawiających się na scenie.
Chociaż na kartach swej noweli Sienkiewicz portretuje świat, w którym bohaterami są mężczyźni, z tytułową postacią latarnika na czele, reżyserka dokonuje bardzo ciekawego zabiegu i rolę strażnika portowego powierza kobiecie. Johns w interpretacji Anny Białoń dodaje historii kolorytu i nowych, nadpisanych znaczeń, uwydatniających motyw przewodni tej interpretacji. Strażniczka portowa w wykonaniu Białoń zdaje się kobietą zahartowaną poprzez otoczenie. Przecież w tej surowej rzeczywistości, gdzie prym wiedzie nieobliczalna natura w postaci żywiołu wody, nie można pozwolić sobie na chwilę słabości. Jednak z czasem okazuje się, że to tylko pozory. Konsul Falconbridge w wykonaniu Tomasza Lipińskiego jest człowiekiem stanowczym i choć mogłoby się zdawać nieugiętym, to przecież daje szansę Skawińskiemu jako latarnikowi, którego ciągła obecność na scenie to jasny sygnał, że bacznie nadzoruje ten świat. Ktoś musi tu dbać o porządek, wszak niezapalenie latarni, choćby tylko raz, może przynieść katastrofalne skutki. Lech Mackiewicz jako latarnik buduje rolę niezwykle prawdziwie, przekonująco. W tym przypadku aktor nie jest w roli, ale to bohater na trwale zespaja się z aktorem. Twarz Skawińskiego zdaje się skrywać w sobie ogrom smutku i nostalgii. Mamy do czynienia z człowiekiem po przejściach. I choć dzieli się z nami zaledwie strzępami historii swojego życia, to bezgranicznie mu wierzymy. Ta prawda jest w oczach i sposobie opowieści, którą snuje niespiesznie, co rusz nagabywany przez Johns. Zresztą, oboje są na siebie skazani. Ona dziennie dostarcza mu żywność i wodę. On nie może opuszczać swojej siedziby przez sześć dni w tygodniu, poza niedzielą. Z czasem między bohaterami nawiązuje się więź. Niełatwa relacja, która prowokuje do zwierzeń. Ludzie mierzący się na co dzień z potężnym żywiołem, stawiający czoła przeciwnościom natury, okazują się w rzeczywistości istotami mocno pokiereszowanymi, obolałymi od smutku i tęsknoty. W Latarniku tęsknota za utraconym (k)rajem, drugim człowiekiem czy własnym miejscem na ziemi zdaje się przybierać ten sam gorzki smak.
Nieuchronna tragedia musi się wydarzyć. Latarnik skazany jest na los spisany na kartach Sienkiewiczowskiej noweli. Wprawdzie z czasem zdobywa zaufanie i szacunek lokalnej społeczności i zdawać by się mogło, że Falconbridge, początkowo nieufny, dokonał dobrego wyboru, to jednak o wszystkim przesądza feralny wieczór. Skawiński zanurzony w literaturze odpływa marzeniami gdzieś daleko na łono kraju ojczystego. Nie zapala latarni. W konsekwencji rozbija się statek. Skawiński nie może tu zostać. Czeka go kolejna tułaczka. I znów: „Zepchnięty sto razy, rozpoczynał spokojnie swoją podróż po raz setny pierwszy”.
Tyski Latarnik jest jak głęboki teatralny oddech. W dobie eksperymentów formalnych, rozbuchanych efektów inscenizacyjnych i mnogości reżyserów z „wizją i pomysłem” Alina Moś proponuje nam rzetelny i uczciwy teatr oparty na jego istocie, czyli relacji z widzem. Sprzyja temu kameralna przestrzeń, gdzie wszyscy jesteśmy na tym samym pokładzie, a z daleka gdzieś błyska światło. To przecież samotny latarnik, uwięziony w swej wieży oświeca nas i wskazuje drogę. Płyniemy wskazanym szlakiem i czujemy się nie tylko dobrze, ale i bezpiecznie, podążając w stronę światła.
Śledząc uważnie historię Teatru, nie można pominąć jednego, jakże znaczącego i szalenie istotnego faktu – Teatr Mały na naszych oczach, tu i teraz, przechodzi niesamowitą metamorfozę. Z teatru impresaryjnego, który dawniej prezentował jedynie spektakle gościnne czy efekty pracy działających w mieście grup młodzieżowych czy offowych, sukcesywnie przekształca się w scenę repertuarową. Obok Latarnika w repertuarze Teatru znajdują się także inne, własne produkcje: 40% do miłości, Córki króla Leara, Wyspa mojej siostry, Dzieci z Bullerbyn – to tylko wybrane z ostatnich tytułów. Są to przedstawienia skierowane do szerokiego grona odbiorców, realizowane również przy użyciu nowatorskich metod, czego przykładem jest choćby 40% do miłości — spektakl, który powstał w oparciu o metodę teatru forum.
Produkcja inscenizacji bez całego zaplecza technicznego, pracowni, wreszcie teraz, w warunkach pracy mocno utrudnionych remontem głównej siedziby, jest nie lada wyzwaniem. Jednak pełna widownia i gorący aplauz publiczności po Latarniku zdają się najlepszym świadectwem na to, że obrana strategia jest nie tylko potrzebna, ale i mocno doceniana przez widzów.