Dobrze nam ze sobą

Wywiad z Janem Peszkiem

Jan Peszek – artysta totalny, człowiek o niebywałej osobowości, „wieczny anarchista”. Wszechstronny i przenikliwy. Wyróżnia się nadzwyczajną biegłością warsztatową i plastyką ciała. Wirtuoz sztuki aktorskiej o maksymalnej skali emocjonalnej, który od ponad pół wieku zachwyca na scenach polskich i zagranicznych publiczność i krytyków. Za sprawą monodramu Scenariusza dla nieistniejącego, ale możliwego aktora instrumentalnego Bogusława Schaeffera stał się legendą teatru jednego aktora. Często przełamuje tabu, by mówić o sprawach ważnych i niekonwencjonalnych.

Z Janem Peszkiem rozmawia Małgorzata Wawak.

Chciałabym porozmawiać o relacji szczególnej, relacji dziecko – rodzic, która jest tematem 49. Tyskich Spotkań Teatralnych, możemy?

Tak, jak najbardziej!

Zapewne każdy rodzic marzy, by być dla swojego dziecka autorytetem. Miał Pan takie ambicje?

Nie, w żadnym wypadku. Nigdy nie myślałem o tym, żeby po pierwsze nakłaniać czy sugerować cokolwiek moim dzieciom. Zarówno ja, jak i Teresa, mama Marii i Błażeja, pochodzimy z domów, gdzie każda forma ubezwłasnowolnienia była po prostu nieobecna. To, co było najważniejsze, to dbałość o własną tożsamość. U nas kluczem, i o to zabiegaliśmy, było i jest poszanowanie wolności. Natomiast wydaje mi się, że każdy rodzic chce, żeby dziecku w życiu było dobrze. Chęć rodziców, by dziecku było lepiej niż im, to dość banalna cecha, ale z tym spotykam się nagminnie. To wygórowane, moim zdaniem, niezbyt zdrowe pragnienie, bo zagłusza czuły, wrażliwy i tak istotny kontakt z dzieckiem. Prawdą jest też, że im bardziej rodzicom zależy, tym więcej błędów popełniają i wiem, co mówię, bo znam to z autopsji. Pycha rodziców powoduje błędy i trzeba naprawdę dużo cierpliwości, by przejść w życiu przez różnego rodzaju „sztormy”, które manifestują się najczęściej buntem dzieci, co u nas też następowało. Pamiętam, gdy sygnalizowaliśmy jakiś problem naszej pani doktor, pediatrze z Łodzi, powtarzała: „przeczekać”. Dziecko ma prawo do wszystkiego, a do błędów przede wszystkim. Do wyobrażeń o świecie i interpretowania świata według własnych norm. A to wszystko po to, by ostatecznie wytworzył się status przyjaźni między dzieckiem i rodzicem. I to jest najdoskonalsza relacja, której bazą jest oczywiście zaufanie. Zaufanie stron, na którym ta przyjaźń może się oprzeć.

Książka Naku*rwiam zen to wywiad rzeka. Rozmawia Pan z córką o miłości, śmierci, seksie, Bogu i sztuce. Jak buduje się taką relację z dzieckiem, w której nie ma tematu tabu?

Zawsze traktowaliśmy się poważnie, nawet wtedy, gdy padały pytania z gruntu niepoważne, czyli takie, na które nie ma odpowiedzi totalnej. W czasie rozmowy, bo to córka inicjowała pytania, tam żadne pytanie nie było moje, często padało: „masz wory pod oczami, może przerwiemy?” Wtedy czułem, że ciężar zrozumienia błędu jest już nie do naprawienia. Takim błędem z mojej strony była na przykład ciągła nieobecność, za którą stało potwornie banalne i infantylne przekonanie, że jeżeli będę wyjeżdżał za granicę i przywoził różne cacka, owoce i ubranka, których nie ma w komunistycznej Polsce, to moje dzieci będą obdarowane, szczęśliwe. Z biegiem lat i z perspektywy czasu zrozumiałem, że zafundowałem im straszny ból. Moje dzieci ciągle czekały, ale nie na prezenty, na mnie czekały. Tego nie da się już cofnąć, kiedy mam piędziesięcioletnią córkę i pięćdziesięciotrzyletniego syna, a ja mam osiemdziesiąt lat, wydaje mi się, że ważna jest zasada przeczekania i pozytywny stosunek do życia. Szczęśliwie, mimo katolicyzmu, który ciągle przypomina nam: memento mori – pamiętaj o śmierci, u mnie w domu, i jak się później okazało również u mojej żony, obecne było zupełnie przeciwstawne hasło. Mianowicie: memento vivere – pamiętaj o tym, by żyć! Kiedy więc moja dorosła już córka krzyknęła: „Dość! Ani jednego kwiatka więcej! Nie chcę mieć kaplicy”, bo ja ciągle kupowałem jej kwiaty – uwielbiam kobietom dawać kwiaty i to mi sprawia próżną, męską przyjemność, ale ona mnie z tymi kwiatami wyrzuciła – zrozumiałem wtedy, że ostrość jej reakcji, mimo miłości, którą się obdarowywaliśmy, jest efektem mojej własnej naiwności i próżności. Dlaczego ja mam ją uszczęśliwiać, kiedy ona czuje się uwikłana? Pamiętam też przykład z synem, który podczas wspólnej pracy powiedział „spier***aj”, co oznaczało po prostu: „zejdź ze mnie, nie chcę Twoich uwag, mam dość”. Wtedy trzeba to mężnie przyjąć na klatę i zrozumieć, że ja nie jestem powołany do uszczęśliwiania moich dzieci, bo kryteria ich szczęścia mogą być kompletnie inne niż moje.

W spektaklu Ojciec matka tunel strachu, który zobaczymy podczas Tyskich Spotkań Teatralnych, wciela się Pan w postać dziecka. Na scenie pojawia się też Pana syn, Błażej Peszek, w roli męża autentycznej żony, Katarzyny Krzanowskiej. Widzowie są świadkami budowania niełatwej relacji dziecko – rodzic w nieoczywistej konfiguracji. Jak to doświadczenie wpłynęło na przygotowanie postaci scenicznej i Wasze relacje?

Pomysł reżysera był taki, by stworzyć relację na opak. Pokazać więź dziecka z nieudanymi rodzicami, frustratami. Matka, która nie ukończyła studiów, i ojciec, który nie spełnia się zawodowo. Gram więc dziecko, które jest obserwatorem i próbuje zrozumieć fenomen zachowań i poleceń rodziców. I tak jak w życiu, tak w tym spektaklu, próba edukacji dziecka i nawiązania relacji między rodzicami jest, moim zdaniem, próbą nieudaną. Trzeba przejść dzieciństwo dzieci, ich młodość i dopiero po uzyskaniu pewnej perspektywy własnej, zaglądając w przeszłość, możemy lepiej zrozumieć ten ciężar, który spada na rodziców chcących wychować dziecko.

Natomiast my nie przenosimy teatru do domu. Ale nigdy też nie mieliśmy aspiracji tzw. przecięcia pępowiny. Jesteśmy ze sobą blisko związani i uważamy, że jeżeli nam jest dobrze ze sobą, to dlaczego mielibyśmy tę „pępowinę” odcinać. To byłoby absurdalne i nielogiczne, bo wszyscy mamy świadomość, że żadne granice nie są przekraczane, a nam jest ze sobą po prostu dobrze w tym, co robimy i gdzie jesteśmy.

Ciągle aktywny, otwarty na kontakt z młodymi twórcami, ukierunkowany na rozwój. Bezkompromisowy. Dbający o siebie i swoje wewnętrzne dziecko. Pytanie, jak to się robi?

Aktywność to przejaw życia. Kiedy człowiek przestaje być aktywny, to, tak na dobrą sprawę, przestaje żyć. Studenci często mnie pytają: „Panie Profesorze, jak żyć?!” Rozumiem to pytanie, traktuje je poważnie i równie poważnie odpowiadam: „Fajnie! Fajnie żyć!” Zapytacie, co znaczy „fajnie”, i jak zdobyć siły, dowody i sposoby, żeby fajnie się żyło. Ta nieprawdopodobna różnorodność aspektów życia, to jest coś, co powoduje, że można to życie, w tym też relację z dziećmi, traktować jak przygodę, a dzieci jak partnerów. Natomiast poruszyła Pani istotną kwestię „wewnętrznego dziecka”. Dla mnie jest to szalenie interesujące, bo czasami czuję, że nie wiem, jak utrzymać w sobie to dziecko. Coraz częściej stosuję rodzaj gry, by pokazać, że mam w sobie tę ciekawość dziecka, ale kiedy ma się osiemdziesiąt lat, to coraz mniej jest rzeczy, które człowieka istotnie i naprawdę zaciekawiają. Dlatego tak ważna jest aktywność, ciekawość i niepewność, by artysta zachował w sobie „wewnętrzne dziecko”, czyli pewien rodzaj niewinności, nieobciążonego kulturą osądu świata.

„Jan Peszek, aktor niemożliwy, ale istniejący”. Aktor, który wielokrotnie porywał tyską publiczność, przy okazji monodramów mistrzowskich, spektaklu Kto nas odwiedzi czy podczas jurorowania. Na czym polega magia zawiązywania relacji aktor – widz?

Wyjaśnię na przykładzie. Kwartet Bogusława Schaeffera gramy już pięćdziesiąt jeden lat, i końca nie widać zainteresowaniu. Przychodzą różne pokoleniowo publiczności i po prostu są szczęśliwi. Nie ukrywam, że często sobie zadajemy pytanie, czy to się kiedyś skończy? Ale wiem, że koniec nastąpi wtedy, kiedy staniemy się interesowni. Kiedy zaczniemy się podlizywać widowni i będziemy chcieli starać się sprostać ich oczekiwaniom: ma być śmiesznie, mądrze i abstrakcyjnie. Aktor musi grać bezinteresownie. Nie może być obarczony stresem i pytaniem, czy pokona publiczność, czy zwycięży? Nie! Aktor ma pokonać i zwyciężyć publiczność, ale u podstaw tego nie leży chęć sprostania oczekiwaniom publiczności, tylko totalne i nieustanne zaskakiwanie publiczności.

„Jestem niezmiennie w procesie poznawania aktorstwa, to proces nieskończony, zagadkowy, magiczny” – to Pana słowa. Przywołałam je, bo jestem ciekawa, na jakim etapie artystycznej kariery jest teraz Jan Peszek?

Edukowała mnie awangarda, nie szkoła teatralna, bo kiedy wszedłem w awangardę, to właśnie ona dała mi tę niezwykłą odwagę. Odwagę, pokochanie ryzyka, świadomość, że aktorstwo to nieustanne toczenie bitew z widownią i zwyciężanie. To burzenie spowodowało niezwykły stan mojej aktywności, która trwa do dziś. Dzięki czemu dużo wiem, działam i jestem ciekaw młodych ludzi. Ciągle też powtarzam sentencje mojej babki, która wyjeżdżając, krzyknęła: „Janeczku, pamiętaj, życie jest piękne i krótkie jak przeciąg”. Zatrzasnęła okno pociągu i zniknęła. Parę dni potem umarła i zostawiła mnie z tym testamentem. A to oznacza jedno: życia, będącego krótkim jak przeciąg, nie można marnować. Cały fenomen nietracenia życia polega na umiejętności zauważania chwil, momentów, których dostarcza.

rozmawiała Małgorzata Wawak

GALERIA


Share