Manifest kobiecości

Agnieszka Przepiórska opowiada historie kobiet, otula je intymną formą monodramu i nie pozwala o nich zapomnieć. Bazuje na słowie, bez zbędnych rekwizytów. Teatr jest dla aktorki przestrzenią wolności myślenia i eksperymentowania.

W Teatrze Jednej Aktorki tworzy Pani sugestywne portrety kobiet. Daje im głos. Jak je Pani wybiera?

Nie wybieram ich, to one wybierają mnie. Przychodzą do mnie po prostu w snach, albo przy okazji czytania książek czy oglądania filmów. To momenty, w których dostrzegam, że jaśniej zaczynają docierać do mnie pewne postaci. Wtedy wiem, że muszę o nich opowiedzieć. A na przykład na Ginczankę trafiłam dzięki Piotrowi Rowickiemu, który zaproponował mi, że napisze dla mnie o niej tekst. Nie szukam tych bohaterek, ale one znajdują mnie.

Przygodę z monodramem rozpoczęła Pani 12 lat temu od spektaklu I będą święta w reżyserii Piotra Ratajczaka. To opowieść o kobietach, które straciły mężów w katastrofie smoleńskiej. Na ile te historie były Pani bliskie?

Wtedy te historie były chyba bliskie każdemu z nas. To był moment, kiedy codziennie w mediach programy poświęcone były katastrofie smoleńskiej. A te kobiety po prostu w nich brały udział. Nagle dostrzegłam, że głosy kobiet stały się słyszalne w przestrzeni publicznej. Chciałam przyjrzeć się tym kobietom, które dotychczas żyły w cieniach mężów. Później, grając ten spektakl, wielokrotnie słyszałam głosy żon, wdów w różnych częściach Polski, że to jest opowieść o nich. Mimo że oczywiście nie miały nic wspólnego z tą straszną katastrofą, to ten moment emancypacji silnie w nich rezonował. Do tej pory w społeczeństwie pokutują stereotypy wdowy, matki, kochanki, z którymi wiążą się konkretne, społeczne oczekiwania. A ten spektakl jest rodzajem buntu. Pokazuje, że może być inaczej.

Tworzy Pani teatr biograficzny. Dotyka historii kobiet, m.in. polskiej poetki żydowskiego pochodzenia Zuzanny Ginczanki, naukowczyni Simony Kossak czy działaczki społecznej Anny Walentynowicz. Co łączy te bohaterki?

Łączy je determinacja w osiąganiu celów, samostanowienie, szukanie tożsamości, ale też trudne dzieciństwo. Większość z moich bohaterek takie miała. Simona Kossak była nie akceptowana przez rodziców, Anna Walentynowicz wyjechała z Ukrainy i zataiła swoją tożsamość, Zuzanna Ginczanka była opuszczona przez rodziców, Barbara Sadowska odrzucona przez matkę. Wierzę, że dzieciństwo determinuje nasze całe życie. Moje bohaterki łączy siła radzenia sobie z traumą dzieciństwa.

Podczas 16. edycji Tyskiego Festiwalu Monodramu MoTyF zobaczymy Panią w monodramie W maju się nie umiera w reżyserii Anny Gryszkówny. To historia Barbary Sadowskiej, matki zamordowanego przez milicję Grzegorza Przemyka. W rolę Barbary Sadowskiej wcieliła się Pani wcześniej w spektaklu Żeby nie było śladów w Teatrze Polonia, w realizacji zespołowej. Co spowodowało, że wróciła Pani do tematu, tyle że już jednoosobowo?

Historia Barbary Sadowskiej jest ze mną od wielu lat. Kiedy w Teatrze Polonia powstawał spektakl Żeby nie było śladów, wiedziałam, że chciałabym więcej miejsca poświęcić Barbarze Sadowskiej, żeby jej historia mogła wybrzmieć. Czułam, że potrzebuje odrębnej opowieści. I tak po kilku latach, w rocznicę śmierci Grzegorza Przemyka, poczułam, że to ten moment. Tak powstał bardzo przejmujący i jeden z lepszych tekstów Piotra Rowickiego, którego poprosiłam, by napisał pewnego rodzaju modlitwę. Przeniósł sceny biblijne na scenę teatralną. Łącząc to z nieznana dotąd poezją Barbary Sadowskiej, która dzięki temu monodramowi mogła wybrzmieć.

Tekst Piotra Rowickiego wypełnia żal, gorycz, pożegnanie syna. Jest „jak msza żałobna”. Dotyka dogłębnie. Jak radzi sobie Pani z tymi trudnymi emocjami, które chce przekazać widzom, a które przenikają głęboko?

To jest niewątpliwie trudne. Znalazłam swoje sposoby, oparte na różnych technikach relaksacyjnych, w których odnajduję możliwość wychodzenia z postaci. Pomocny jest też dom i moi bliscy. Natomiast, gdy gramy spektakle wyjazdowo, to powrót do pustego mieszkania jest zdecydowanie trudniejszy, bo postaci ze mną zostają i nie pozwalają mi zasnąć, oderwać się od tych tematów. W domu odpuszczam, oddaję się codzienności i obowiązkom.

Współpracuje Pani reżysersko z Anną Gryszkówną. Wasze monodramy to manifest kobiecości. Budowany na słowie, bez zbędnych rekwizytów. 

Pracując z Anią, nie mam pustych przebiegów, nie mam pustych miejsc. Mamy przemyślany każdy fragment spektaklu, ale to nie odbiera wolności i przestrzeni na improwizację. I rzeczywiście, jest to manifest kobiecości. Możliwość wypowiedzenia swoich racji, wykrzyczenia ich ze sceny. To wyzwalające uczucie. Natomiast dzięki Piotrowi Rowickiemu uwaga widzów skupia się na słowie, które jest precyzyjne. To nie jest kolaż, to jest bardzo precyzyjnie ułożony tekst, dzięki któremu możemy śledzić emocje bohaterki i kibicować jej. To wewnętrzny pejzaż postaci, który tworzy się we mnie.

Za rolę Barbary Sadowskiej oraz „w uznaniu za wkład w rozwój monodramu biograficznego” otrzymała Pani nagrodę miesięcznika „Teatr” dla najlepszej aktorki. 

Moja droga do aktorstwa jest zawiła, długa, kręta i niejednokrotnie nie było takiego aplauzu i wsparcia, jaki jest w tej chwili. Wiem też, że ta uwaga widzów i krytyków jakby… na pstrym koniu jeździ. Raz jest, raz jej nie ma, więc staram się do niej za bardzo nie przyzwyczajać. Wiadomo, że milej się pracuje, gdy jest się docenionym i zauważonym. Teraz czerpię z tego momentu, kiedy rzeczywiście czuję się uznana i spełniona, ale pamiętam też o tym, że to porażki mnie zbudowały, ukształtowały.

W tym miejscu warto zaznaczyć, że trzy razy zdawała Pani do szkoły teatralnej, z której ostatecznie została Pani wyrzucona po pierwszym roku. Podjęła Pani studia w szkole teatralnej w Petersburgu, która ukierunkowała Panią na poziomie aktorstwa psychologicznego. Jak wspomina Pani ten czas?

To granie psychologiczne jest mi po prostu bardzo bliskie. To coś, co potrafię robić. Rozmowa na scenie z widzem to jest dla mnie coś bardzo naturalnego. Mam na myśli te procesy, które dzieją się wewnątrz mnie. Te prawdziwe emocje, oparte na autentycznych przeżyciach, które czerpię z siebie. Swoim bohaterkom udostępniam ciało i pozwalam, by te światy się przenikały. W Rosji nauczyłam się, że słowo wypowiadane ze sceny musi być żywe i mieć swoją wagę. A to nie jest takie oczywiste, bo często wychodzimy na scenę z nauczonym tekstem i go po prostu odtwarzamy. Ale Rosja, którą pamiętam sprzed 20 lat, kiedy tam byłam, to inne miejsce. Mimo że już wtedy Putin doszedł do władzy, nie było jeszcze takiego lęku społecznego, a w teatrze była wolność. W tej chwili w teatrze nie można przeklinać, nie można mówić o środowisku LGBT, nie może być nagości… jest po prostu mnóstwo obostrzeń. Dlatego moje serce dla Rosji się zamknęło.

Długo walczyła Pani o swoje miejsce na scenie. Czy można powiedzieć, że zdobyła je Pani monodramem?

W pewnym sensie tak. Monodram dał mi głos i przestrzeń do tego, by dzielić się swoją wrażliwością i opowieściami, które mnie interesują, a nie czekać na to, czy dostanę jakąś propozycję. Monodram dał mi niezależność i siłę do tego, żeby szukać własnej drogi. Często powtarzam studentom, że muszą znaleźć swoją szczelinę i w niej się poruszać. Coś, co będzie indywidualne. Coś, czego nikt im nie zabierze. Dzięki czemu będą mogli się rozwijać, niezależnie od tego, co się dzieje wokół. Mieć obfitość i poruszać się na różnych polach. Bardzo wspieram i zachęcam do brania spraw w swoje ręce.

Mówią, że „wyrasta” Pani na „królową monodramów o kobietach”. Jak Pani przyjmuje te stwierdzenia?

Oczywiście nie popieram monarchii w żaden sposób, więc nie czuję się królową. Natomiast chcę po prostu opowiadać historie, ale rozumiem też, że media potrzebują takich tytułów. Robię więc swoje i nie staram się spełniać oczekiwania wszystkich. Po prostu uczciwie i rzetelnie wykonuje swoją pracę. Chcę opowiadać historie kobiet, ich pragnienia, marzenia i tęsknoty. Chcę, by widzowie dostrzegli moje otwarte serce i to, że gram bez skóry na scenie, nie oszczędzam się w żaden sposób.

Słysząc MoTyF, myśli Pani o…

…o fajnej przygodzie. Jadę na teren, który znam, i wiem, że jako teatr dużo robicie dla monodramu. To jest wspaniałe, że mają szansę zaistnieć tam ludzie młodzi i aktorzy. Bardzo się też cieszę na warsztaty, które w trakcie festiwalu poprowadzę, bo nie ukrywam, że działalność pedagogiczna w tej chwili staje się dla mnie coraz istotniejsza. Właściwie przejmuje moją uwagę na dobre. Być może jest to naturalne po tylu latach eksploatacji. Dlatego cieszę się, że będę miała okazję z nimi popracować, bo też rozumiem, że to są ludzie, którzy zajmują się monodramem, którzy mają tę potrzebę wyrażania się poprzez monodram. Jestem więc ciekawa tego spotkania i pozostaję dla nich w gotowości. Mam też w sobie wdzięczność dla dyrektora Pawła Drzewieckiego za zaproszenie mnie do udziału, to dla mnie wielki zaszczyt.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

z Agnieszką Przepiórską, aktorką Teatru im. Juliusza Słowackiego
w Krakowie rozmawiała Małgorzata Wawak

GALERIA


Share